/Studenci wyszli na ulice

Studenci wyszli na ulice

Premier powinien natychmiast odejść ze stanowiska. Ale to nie wystarczy. Tu zgrzeszyła cała elita polityczna. Nie tylko partie tworzące rząd, także opozycja. Zaskakujące jest, że Gyurcsány w końcu powiedział prawdę: kłamaliśmy wszyscy, wszystkie parlamentarne frakcje przez ostatnie 16 lat. Wielu ludzi się z tym zgadza: od czasu socjalizmu nie było prawdziwej zmiany systemowej. (Zsolt Szatmári, student)

Nienawidzę premiera za to, że kradnie moje pieniądze. W ciągu tygodnia się uczę, a w weekendy pracuję. Ponad połowa tego, co zarobię, idzie na podatki, opłaty i inne świadczenia. Muszę pomagać rodzicom w utrzymaniu, bo sami sobie nie dają rady. Mam nadzieję, że dzięki naszemu sprzeciwowi uda się powołać nowy rząd. Ale kandydatów trzeba będzie szukać wśród zwykłych ludzi, bo opozycyjny, prawicowy Fidesz jest taki sam, jak dzisiejsze władze. (Renata, 20 lat, studentka)

Wypowiedzi studentów w czasie zamieszek na Węgrzech we wrześniu b. r. Cytaty za: Dziennik z dn. 21.09.2006

Czy po przeczytaniu powyższych wypowiedzi nie odnosi się wrażenia, że bardzo dobrze pasują one do sytuacji w Polsce? Może z tą różnicą, że my już tak się przyzwyczailiśmy do kłamstw polityków, że nie zwracamy na to większej uwagi. Raz na 4 lata, a czasem częściej, urządza się nam wielki spektakl p.t. „Wybory”. Prowadzona jest wielka kampania propagandowa, która ma nas przekonać, że mamy jeszcze jednak na coś wpływ we własnym kraju. Podsyca się nadzieję, że może w końcu dojdzie do jakiejś zmiany systemowej, że może tym razem, może ci ludzie… Ale
z wyborów na wybory coraz mniej z nas daje się na to nabrać, co widać choćby po stale malejącej frekwencji.

Podstawowym problemem demokracji w Polsce jest całkowita alienacja elit politycznych, które sprawiają wrażenie, jakby żyły w innej, wirtualnej rzeczywistości. I może rzeczywiście tak jest. To prosta konsekwencja systemu wyborczego, w którym politycy nie odpowiadają przed wyborcami, a przed kierownictwem swojej (lub swojej przyszłej) partii. Jak stwierdził Karl Popper : „System wyborczy reprezentacji proporcjonalnej odziera posła z odpowiedzialności osobistej i czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka”. Szkoda, że w tych okolicznościach propozycja wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) w wyborach do Sejmu tak powoli przebija się do opinii publicznej. Co prawda w sondażach poparcie dla tego postulatu nieodmiennie bliskie jest 80%, ale wciąż nie dostrzega się olbrzymich konsekwencji wyboru takiego a nie innego systemu wyborczego.

Wielkim krokiem na przód były niewątpliwie bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, kiedy ludzie rzeczywiście mogli poczuć, co to znaczy głosować na konkretnego człowieka a nie na partyjną listę. Jednak to za mało, żebyśmy się w końcu poczuli we własnym kraju jak u siebie. Upartyjnienie państwa sięga szczytu. Jeśli słyszymy o tym, jak w pewnym urzędzie rozdziela się posady sprzątaczek według klucza partyjnego, to może wydawać się to śmieszne. Do czasu, gdy pomyślimy, jacy „fachowcy” zasiadają na trochę wyższych stanowiskach…

Jednak kiedy gdziekolwiek pojawia się propozycja wprowadzenia JOW, zawsze pada pytanie: JAK i KTO miałby to zrobić? Jasne jest przecież, że nie żadna partia. Który z liderów partyjnych chciałby dobrowolnie zrezygnować z władzy i przywilejów, jakie oferuje mu ordynacja tzw. proporcjonalna?

Wydaje się, że nadzieję można pokładać tylko w oddolnym ruchu obywatelskim. Pierwszym jego filarem mogą stać się samorządowcy, którzy – dzięki wspomnianym wyżej wyborom bezpośrednim wójtów, burmistrzów i prezydentów miast – zaczynają powszechnie rozumieć i doceniać znaczenie systemu wyborczego. Drugim filarem – i tu być może piszę trochę bardziej z nadzieją niż z przekonaniem – mogliby stać się ludzie młodzi, przede wszystkim studenci. Potrafiliśmy przecież zorganizować się, kiedy zabierano nam zniżki na przejazdy PKP. Nie baliśmy się
wypowiedzieć własnego zdania, kiedy ministrem edukacji zostawał pan Roman Giertych. Licznie pojawialiśmy się na manifestacjach solidarności z opozycją na Ukrainie czy Białorusi. Ciekawe, czy to wszystko, na co
nas stać…?

Wojciech Kaźmierczak

JAK MOŻNA TAK ZMIENIAĆ, ŻEBY NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO
W Polsce pobiliśmy rekord świata jeśli chodzi o liczbę ordynacji wyborczych obowiązujących w ciągu ostatnich 16 lat. Właściwie przed każdymi wyborami mieliśmy inną – choć zapewne nie wszyscy wyborcy tym wiedzieli. Dzisiaj naprawdę trudno znaleźć kogoś, kto twierdzi, że obecnie funkcjonujący system wyborczy się sprawdza. Dlatego politycy znowu wymyślają różne „mądre” propozycje zmian. Niestety ich wspólnym mianownikiem jest warunek, aby nie zlikwidować przypadkiem partyjnych przywilejów.

propozycja „niemiecka zmodyfikowana”

Wyborca, idąc do urn, oddaje 2 głosy. Jeden na partię, drugi na konkretnego kandydata w JOW*. Wynik z urny „partyjnej” uznawany jest za „prawidłowy”, tzn. na jego podstawie przydziela się odpowiedni procent mandatów w Sejmie dla partii. Jeżeli kandydaci danej partii startujący w JOW zdobyli więcej mandatów, niż by to wynikało z głosowania na listy
partyjne, wtedy po prostu odbiera się je tym, którzy wygrali z najsłabszym wynikiem. Natomiast jeśli jakaś partia dostała „za mało”
mandatów w JOW, to mandaty dostają odpowiednio kolejni kandydaci z listy partyjnej.

propozycja „włoska”

Miejsca w Sejmie dzieli się pomiędzy listy partyjne lub bloki list. (PiS zafundował nam już podobne „blokowanie list” w wyborach samorządowych). Nowością miałoby być to, że blok, który uzyska największą ilość głosów, bez względu na to, czy będzie to 40 czy 20 procent, dostaje do podziału co najmniej połowę mandatów w Sejmie. Oczywiście, gdyby „blok” zdobył poparcie więcej niż 50 % wyborców, to dostanie jeszcze więcej mandatów.

*JOW – jednomandatowy okręg wyborczy; (jeden poseł z okręgu)

tekst ukazał się w gazecie studenckiej OK-NO w październiku 2006 r.

657 wyświetlen