(komentarz wygłoszony na antenie Katolickiego Radia Rodzina Rozgłośni Archidiecezji Wrocławskiej, 92 FM, 24 maja 2005, godz. 9.00 i 21.30)
Miłościwie nam panujący Aleksander Kwaśniewski oświadczył był, jakiś rok temu, że nie może nam wprowadzić jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu, ponieważ społeczeństwo polskie do takiej demokracji nie dojrzało i że musimy jeszcze poczekać. Początkowo ta wypowiedź Prezydenta bardzo mnie rozgniewała, bo jakże to „nie dojrzało", skoro ordynację tego rodzaju ma nawet Papua Nowa Gwinea czy Republika Malawi, jeśli już pominąć Francję, Kanadę czy Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej?
Nie mogłem w żaden sposób pogodzić się z myślą, że oto kraj o tysiącletniej tradycji państwowej, kraj, w którym jednomandatowe okręgi wyborcze funkcjonowały na setki lat przed pojawieniem się na mapie świata Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, kraj, który monteskiuszowski podział władz wymyślił i zastosował na trzy wieki przed urodzeniem się Monteskiusza, a trzy wieki przed Napoleonem miał już, i stosował, Kodeks Napoleoński, że taki kraj musi jeszcze nie wiadomo ile lat „dojrzewać" do stosowania prostego, czytelnego, zrozumiałego nawet dla analfabety systemu wyborczego, natomiast świetnie – zdaniem Pana Prezydenta ‑ dojrzał do stosowania skomplikowanych metod obliczeniowych przeliczania głosów na mandaty, do wszelkiego rodzaju „dontów", „santlagów" raz modyfikowanych, a innym razem znowu niemodyfikowanych, ustawicznie, z wyborów na wybory, zmienianych i poprawianych.
Dzisiaj jestem zdania, że ta wypowiedź Pana Prezydenta była brutalną szczerością czekisty: macie taki system wyborczy, na jaki zasługujecie. Skoro inteligenci polscy, w swojej masie, nie interesują się systemem wyborczym, skoro uważają, że system wyborczy jest jakimś dziesięciorzędnym problemem pięknoduchów, to będą mieli taki system, jaki nam się podoba. Dopóki nie zrozumieją o co chodzi i dopóki się nie obudzą. Była to wypowiedź na wzór słynnej wypowiedzi Jerzego Urbana, wówczas ministra w rządzie Jaruzelskiego: „rząd się jakoś sam wyżywi".
Na przeszkodzie zasadniczej reformie systemu wyborczego w Polsce stoi, oczywiście, niechęć tzw., klasy politycznej, która bez nas jakoś się sama wybierze, ale przede wszystkim brak wiedzy i zrozumienia wagi tego problemu przez szerokie rzesze polskich inteligentów, włączając w to jej najbardziej elitarne kręgi akademickie. Skoro na świecie funkcjonują dziesiątki różnych ordynacji wyborczych, skoro inny system ma Szwajcaria, a inny Holandia, skoro inaczej wybierają się Anglicy a inaczej Włosi, to znaczy, że sprawa ta jest bez znaczenia i wszystko jedno, tak czy siak. Kiedy Włosi dokonywali w 1993 roku rewolucji ustrojowej, odrzucając na drodze referendum proporcjonalną ordynację i zmieniając swój system wyborczy, na ten temat polskie media, wszystkie, od prawa do lewa, milczały jak zaklęte. Pomimo tego, że we Włoszech codziennie przebywają setki polskich dziennikarzy od prasy, radia i telewizji. Kiedy w roku 1997 w podobny sposób reformowali swój system wyborczy Japończycy, to najmniejsza wzmianka na ten temat nie przedostała się do polskich mediów. Pomimo tego, że zbiegło się to z wizytą w Japonii polskiego laureata Nagrody Nobla, który w swoim czasie obiecywał nam „drugą Japonię". W tym samy roku Chiny odebrały Wielkiej Brytanii Hongkong. Wprowadziły tam swoje wojska a razem z nimi zmianę systemu wyborczego z JOW na ukochaną przez wszystkich prawdziwych demokratów – jak Aleksander Kwaśniewski ‑ proporcjonalną ordynację wyborczą. Zupełnie w odwrotnym kierunku poszli demokraci gorszego gatunku ‑ Chińczycy zamieszkujący Taiwan: po wyborach z 14 maja tego roku wprowadzają JOW! Na próżno szukam informacji na ten temat w głównych polskich pismach opiniotwórczych, o telewizji już nawet nie warto wspominać.
Zasiadają przed kamerami wybitni polscy politycy ze wszystkich partii i zgodnym chórem narzekają: ten Sejm jest najgorszy ze wszystkich. Jakość polskiego parlamentu pogarsza się z kadencji na kadencję. Mówią dokładnie to, co stwierdzają wszystkie badania opinii publicznej: posłowie RP cieszą się najgorszą opinią, ich autorytet stoi najniżej w rankingu szacunku okazywanego przez obywateli przedstawicielom różnych sektorów naszego życia publicznego. I co? I jakie wnioski wyciągają z tego zarówno sami publiczni rozmówcy, jak i ich oglądacze i słuchacze? No, trzeba lepiej wybierać. Co to znaczy lepiej? Lepper mówi: głosujcie na mnie, jeszcze nie byłem przy władzy. To samo mówi Roman Giertych, bijąc się jednocześnie pobożnie w piersi. To samo oferuje nam odnowiony Donald Tusk, który zapewnia o swojej nieposzlakowanej i bezkompromisowej uczciwości, nie inaczej, z nowym wiatrem w stare żagle Bracia Kaczyńscy. Nikt z nich, ani ci z prawa, ani ci z lewa, nie mówi, że zafundowali nam na długie lata efektywny mechanizm selekcji negatywnej, w związku z czym pogarszanie się składu parlamentu jest po prostu naturalną tego konsekwencją.
Na czym polega ten mechanizm selekcji negatywnej i czym się on różni od propozycji JOW?
Wybory do Sejmu, w ramach partyjnej ordynacji, odbywają się w zasadzie w dwóch turach: pierwsza, ta główna i najważniejsza, jest preparowaniem list partyjnych kandydatów do parlamentu. Jest to tura zamknięta, dostępna jedynie dla najwęższych partyjnych elit, a głos rozstrzygający mają w niej szefowie partii. Jest to operacja skomplikowana, bo ordynacja wyborcza wymaga, żeby każda partia licząca na mandaty wystawiła co najmniej 460 kandydatów, a w zasadzie zmusza je do wystawienia ok. 1000 (2 razy 460). Czy jest rzeczą możliwą, żeby jakiś genialny lider, niech to będzie nawet sam Donald Tusk czy Jarosław Kaczyński, był w stanie dokonać sensownego wyselekcjonowania 1000 ludzi jako kandydatów na posłów? Czy można tego sensownie dokonać przeglądając tysiące stron akt i kwestionariuszy, jakie muszą wypełniać kandydaci do konkursu?
Oczywiście, jest to niemożliwe. Nie o to zresztą im chodzi. Czego i kogo szukają bonzowie partyjni na listach wyborczych w 42 okręgach, w jakich trzeba rejestrować listy partyjne?
Kryterium jest bardzo proste: na tych listach znaleźć może się dosłownie każdy, bez względu na kwalifikacje. Nie mogą się tylko znaleźć ludzie, których pozycja społeczna i autorytet, po uzyskaniu mandatu poselskiego, zagroziłyby autorytarnej władzy wodza partii, stworzyły mu konkurencję i podważyły jego autorytet. Najlepiej jak na tych listach znajdą się ludzie bezbarwni, bez wyrazistej osobowości, którzy swoje wywyższenie zawdzięczać będą liderowi partii. BMW: bierny, mierny, ale żeby był wierny. Jakość kampanii wyborczej nie ma znaczenia, nie jest też ważne ilu ich ostatecznie te mandaty otrzyma. Reguły gry są takie, że w tej ordynacji żadna partia nie wygrywa i żadna sama odpowiedzialności za nic ponosić nie będzie. Liczą się tylko ewentualne pozycje liderów. Poprzeczka jest ustawiona w dół: ścina każdą indywidualność, każdą głowę wystającą ponad przeciętność. Jeśli ten mechanizm się utrwala, jeśli działa z wyborów ma wybory, to nie może być inaczej: skład parlamentu, przy każdym kolejnym obrocie tej maszyny, pogarsza się.
Okręgi jednomandatowe oznaczają zerwanie z tym piekielnym mechanizmem. Partia musi się rozejrzeć za ludźmi, którzy potrafią wygrywać, a więc cechuje ich silna indywidualność i jakieś solidne kwalifikacje polityczne. No i każdy partyjny lider musi obowiązkowo przejść weryfikację wyborczą w swoim okręgu. Nie wśród swoich towarzyszy i pretorianów, ale weryfikację obywatelską, w zróżnicowanym i różnorodnym społeczeństwie. Parę tygodni temu omawiałem wyniki wyborów parlamentarnych, jakie 5 maja odbyły się w Wielkiej Brytanii. W Londynie, w okręgu Bethnal Greek & Bow mandat zdobył George Galloway, który był ostrym krytykiem Laburzystów i Tony'ego Blaira za udział w wojnie w Iraku. Przed wyborami wystąpił z partii, Laburzyści nie zdobyli mandatu w tym okręgu, zdobył go laburzystowski buntownik, pojedynczy kandydat, George Galloway. W minionym tygodniu George Galloway występował jako gość Kongresu Stanów Zjednoczonych i nasze publikatory doniosły, że tam, w sercu Ameryki, poddał miażdżącej krytyce wojnę w Iraku i politykę Busha wobec tego kraju. Na tym tle myślę o przypadku prof. Zyty Gilowskiej, która wystąpiła właśnie z Platformy. Jest oczywiste, że p. Gilowska, żeby nawet zaczęła śpiewać jak Jan Kiepura, a mądrością przyćmiła samego prof. Geremka, nie ma żadnych szans na zdobycie kolejnego mandatu. Chyba…chyba że przygarnie ją jakaś inna partia mandatowa, chyba że przygarnie ją Kaczyński, albo Giertych, albo Lepper? Ale któremu z nich potrzebna jest taka pyskata i wykształcona baba? Każdy z nich potrzebuje jedynie posłusznych wykonawców swoich poleceń: BMW.
Za degradację polskiego Sejmu, za obniżanie się poziomu klasy politycznej, odpowiedzialny jest zgniły, generujący korupcję i promujący miernoty, partyjny system wyborczy. Czas najwyższy, aby się go pozbyć!

- Powstanie Warszawskie – Gloria Victis - 30 lipca 2018
- Czego chcesz od nas Michale Falzmannie? - 17 lipca 2017
- Bloger Jarosław Kaczyński o JOW - 22 maja 2015
- Naukowy fetysz reprezentatywności i sprawiedliwości - 16 maja 2015
- Co komu zostało z tych lat? - 13 grudnia 2013
- Plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze - 8 marca 2013
- Majaki celebryty Zbigniewa Hołdysa - 12 października 2012
- Paweł Kukiz, zmielony i zbuntowany - 7 września 2012
- Aktualna sytuacja w Rumunii - 21 sierpnia 2012
- UważamRze Wildstein… - 19 sierpnia 2012