/Niemiecki majstersztyk demokracji

Niemiecki majstersztyk demokracji

(komentarz wygłoszony na antenie Katolickiego Radia Rodzina Rozgłośni Archidiecezji Wrocławskiej, 92 FM, 18 grudnia 2003, godz. 10.00 i 21.30)
 
Ostatnio, podczas spotkania z uczniami jednego z wrocławskich liceów, poprosiłem aby opisali mi w jaki sposób wybierają przewodniczącego samorządu uczniowskiego klasy? Prosto: zgłaszają kandydatów, a potem rozdaje się kartki, wszyscy głosują, ten kto zdobędzie najwięcej głosów – wygrywa. A kto zgłasza kandydatów? Może wychowawca klasy wypisuje na tablicy nazwiska, powiedzmy, Kasi, Frania i Zdzicha, a oni na nich głosują? Nie, sami zgłaszają swoich kandydatów. A co by było – pozwoliłem sobie prowokacyjnie zapytać – gdyby to wychowawca czy wychowawczyni klasy oświadczyła: dzisiaj są demokratyczne wybory, wybierzecie gospodarza klasy, a ja wam podam kandydatury: Kasi, bo się świetnie uczy i jest kulturalna; Frania, bo jest odpowiedzialny, dzielny i prawdomówny; i Józi, którą wszyscy lubią, jest miła i inteligentna? Na to moje pytanie, wszyscy licealiści zareagowali gwałtownie, że to nie byłyby demokratyczne wybory, nie może tak być, żeby pani czy pan przynosili im kandydatów "w teczce", to mają być ich kandydaci.

     Otóż, jak z tego widać, młodzi ludzie, nie skażeni jeszcze "politycznym myśleniem", doskonale rozumieją sens i charakter demokratycznych wyborów: wiedzą, że jeśli to mają być ich przedstawiciele, to w pierwszym rzędzie, oni muszą decydować o tym, KTO będzie kandydował, a nie żadna "pani" ani żaden "pan", bo wtedy wybory, bez względu nawet na dalsze procedury, staną się farsą wyborczą.
     Ta sprawa, najzupełniej oczywista dla młodych ludzi, którzy nie mają jeszcze prawie żadnego doświadczenia z "dojrzałą demokracją", że podstawowym, oczywistym warunkiem demokratycznego wyboru jest respektowanie biernego prawa wyborczego uczestniczących w wyborach wyborców, jak wynika z doświadczenia 14 lat demokracji w Polsce, całkowicie umyka uwadze nie tylko przeciętnych, szarych Polaków, tej pogardzanej przez wybitnych intelektualistów i polityków ciemnej masy głosujących, ale wydają się tego nie rozumieć ci sami wybitni intelektualiści i profesjonalni politycy. Partyjne wybory w Polsce, partyjna ordynacja wyborcza do Sejmu tyle samo mają wspólnego z wolnymi, demokratycznymi wyborami, co takie wybory przewodniczącego szkolnego samorządu, w których to dyrektor szkoły czy nauczyciel wychowawca wysuwałby kandydatury, a rola uczniów sprowadzałaby się tylko do wyboru pomiędzy nimi. Aby to zrozumieć wystarczy uzmysłowić sobie, w jaki sposób budowane są partyjne listy kandydatów. Nawet jeśli "na dole", a więc w okręgach wyborczych, odbywają się jakieś partyjne "konsultacje społeczne", to i tak propozycje partyjnych dołów są każdorazowo weryfikowane, poprawiane i zmieniane przez "partyjną górę", która w tym wypadku odgrywa rolę "pani dyrektor" czy "pana wychowawcy". Nawet kiedy jakaś partia, jak na przykład, podczas ostatnich wyborów parlamentarnych Platforma Obywatelska, ogłasza z udziałem bębnów i fanfar, że kandydatów wyłonią jakieś "prawybory", to i tak po tych "prawyborach" partyjna góra zmienia te listy w dowolny sposób, albo wręcz odrzuca i tworzy arbitralnie nowe. Istnieje też ustawowa funkcja "pełnomocnika listy wyborczej", odpowiedzialnego za ostateczny jej kształt, a ten pełnomocnik, jak to już niejednokrotnie miało miejsce, w ostatniej chwili, potrafi tę listę zmienić według swojego widzimisię i, po jej zarejestrowaniu, partia nie ma już innej możliwości jak tylko zaakceptować to co jej "pełnomocnikowa pani nauczycielka" zaserwowała.
     Świadomość faktu, że w wyborach partyjnych, jak w Polsce, już sam sposób wyłaniania kandydatów na posłów jest chory dociera do coraz większej liczby ludzi i przeciwko temu mechanizmowi korupcji w samym centrum systemu wyborczego, protestować zaczynają szeregi partyjne. Świadczy o tym pojawiające się tu i tam hasło "prawyborów", a żeby wyjąć z rąk partyjnych baronów najistotniejszą część ich władzy, jaką jest nominowanie kandydatów, żeby decyzje o tym kto zostanie "reprezentantem narodu" w jakimś stopniu od tego narodu zależały. W tym tygodniu pochwałę systemu prawyborów przeczytałem w tygodniku głównego ideologa SLD i transformacji ustrojowej, Jerzego Urbana. Autor tekstu powołuje się na przykład USA, gdzie od stuleci kandydatów na kongresmanów i senatorów wyłania się w prawyborach. Nie bardzo jednak rozumieją ci ideolodzy, próbujący nieudolnie naśladować Amerykę, że prawybory mają sens i sprawdzają się tam, gdzie są jednomandatowe okręgi wyborcze, a nie listy partyjne.
     Bossowie partii politycznych w Polsce, aby oszukać swoich zwolenników i wyborców, próbują zaserwować nam półśrodki, które mają tworzyć wrażenie, że wybierać będziemy w JOW, ale żeby wszystkie istotne decyzje pozostały w rękach partyjnej oligarchii. Temu celowi ma służyć coraz częściej wysuwana propozycja wyborów na sposób niemiecki: pół-na-pół, połowa w JOW, połowa partyjnie. Na temat tego cudownego sposobu niemieckiego, o którym mówiłem przy okazji wyborów parlamentarnych w Rosji, otrzymałem ciekawy i pouczający list z Berlina, od profesora Uniwersytetu Berlińskiego, Edwarda Klimczaka, którego fragmenty zacytuję:
     Z radosnym biciem serca obserwuję rozwój RUCHU i ściskam kciuki. Gratuluję osiągniętych sukcesów. Jesteście/jesteśmy na dobrej drodze.
     W ostatnim felietonie powiedziałeś polskim radiosłuchaczom kilka gorzkich słów prawdy o niemieckim systemie wyborczym. Jest jednak o wiele gorzej, niż to wyjawiłeś w swoim felietonie. Korupcja osiągnęła tu gigantyczne rozmiary. Przecież rząd kanclerza Kohla okazał się skorumpowany. Za finansowanie swoich partii politycznych rządzący oddawali usługi prawodawcze lub ułatwiali transakcje handlowe tym, którzy im dawali pieniądze. I były kanclerz Kohl musiał zaciągnąć milionową pożyczkę, aby zwrócić ogromne sumy pieniędzy swojej partii CDU, która za ukrywanie finansowania działalności została ukarana grzywnami w wysokości wielu milionów marek.
     Spójrzmy jednak na niemiecki model wyborczy. Jak wiadomo, połowa deputowanych do Bundestagu "wybierana" jest w JOW, a połowa wchodzi do Bundestagu z tzw. partyjnych list poszczególnych landów, tzn. zupełnie otwarcie z partyjnej nominacji, która całkowicie zależna jest od układów, koterii i znajomości. Tutaj wyborca nie ma zupełnie nic do powiedzenia. Może tylko tzw. drugim głosem zmienić ilość posłów jednej partii na korzyść innej. Nie ma to żadnego wpływu na wybór lub porażkę partyjnego kierownictwa, które zapewnia sobie pierwsze miejsca na krajowych czy też landowych listach. Trick polega na tym, że partyjni przywódcy startują najpierw w jednomandatowych okręgach wyborczych. Jeśli jednak nie zdołają otrzymać relatywnej większości głosów w swoim okręgu, to, otrzymawszy najlepsze miejsca na partyjnych listach landowych, wchodzą oczywiście w ten sposób do Bundestagu. Nie ma więc żadnej siły ludzkiej, aby usunąć z parlamentu partyjnych szefów. A co z pozostałymi deputowanymi, tj. z tą 50% ilością, rzekomo wybieraną w wolnych wyborach ?
     Prawda jest taka, że wszyscy kandydaci we wszystkich okręgach wyborczych mianowani są przez partie polityczne, czytaj przez kierownictwo partii politycznych. Parteitagi, czyli zjazdy partyjne zatwierdzające nominacje są przecież farsą. Kilkuset ludzi decyduje o tym, kto otrzyma mandat poprzez listę landową, a kto spróbuje szczęścia w okręgu wyborczym. I z reguły zgodnie glosują na kandydatów, wysuniętych przez prezydium. Kandydaci muszą sobie wcześniej na to mianowanie zasłużyć antychambrowaniem, politycznym lizusostwem itp., tj. wykazać, że posiadają odpowiednie cechy, które predestynują ich do zajęcia miejsca w Bundestagu z ramienia swojej partii. Pierwszą cechą, i najważniejszą, jest posłuszeństwo wobec partyjnego kierownictwa. Posłuszeństwo, a może lepiej służalczość nie ogranicza się li tylko do glosowania w Bundestagu zgodnie z dyrektywami kierownictwa partii, a rozciąga na całą działalność polityczną również i poza Bundestagiem. Jeśli jakiś deputowany, ni stąd, ni zowąd, zacznie się sprzeciwiać i wypowiadać publicznie samodzielne myśli, to może być pewny, że nie uzyska partyjnej nominacji przy następnych wyborach, a jeśli jakieś jego wystąpienie publiczne nie jest zgodne z linią partii, to może zostać usunięty z frakcji parlamentarnej, a nawet i wyrzucony z partii. Tak było niedawno z deputowanym do Bundestagu z ramienia CDU w Hesji o nazwisku Martin Hohmann. Wyrzucono go za radykalno-prawicowe wypowiedzi, bo sam nie chciał podać się do dymisji.
     90% moich studentów, indagowanych przeze mnie odnośnie nazwiska deputowanego w swoim okręgu wyborczym, nie umiało powiedzieć, kto reprezentuje ich w Bundestagu. Bo prawdą jest, że ów deputowany nie reprezentuje ich, tylko służy swoim partyjnym szefom.
     Konkluzja jest taka, że w Niemczech nie ma żadnych wyborów do parlamentu. Miejsce ma spektakl nazywany wyborami, a właściwie jest to przypieczętowanie partyjnych nominacji, nadanie im cech demokratycznych…
     Jaki jest rezultat takiego pseudodemokratycznego sprawowanie władzy, widać to również i w Niemczech: ogromny kryzys gospodarczy, ponad cztery miliony bezrobotnych, rozwalające się szkolnictwo wyższe, będące w upadku systemy socjalne, rentalne i ochrony zdrowia…
     Idea JOW jest w Niemczech skrzętnie przemilczana, choć tu i ówdzie odzywają się głosy wołającego na puszczy. A JOW jest przecież jedynym remedium, przy pomocy którego można by odsunąć od władzy skorumpowane miernoty, które od młodości uczyły się tylko jednego ? politycznej retoryki, by dobrze prezentować się w mediach. Mistrzem tej sztuki jest minister spraw zagranicznych Fischer. Nie skończył on żadnych studiów, nawet szkoły średniej i nie ma matury. Ale matura, studia czy też głęboka wiedza i wysoka specjalizacja nie są potrzebne do sprawowania władzy w partyjnym systemie. Trzeba mieć łokcie i być wyszczekanym. A miernotom wystarcza lojalność wobec partyjnych bossów.
     
Patrzmy więc uważnie na to, co suflują partyjni suflerzy, którzy, w odpowiedzi na społeczne oczekiwania, usiłują nam wcisnąć niemiecki system wyborczy jako ideał demokracji. Tylko wyjęcie z rąk partyjnych baronów decyzji o tym, kto może kandydować do Sejmu, rzeczywiste zagwarantowanie nam naszego biernego prawa wyborczego, może uwolnić nasz kraj od raka partyjnictwa. A to jest możliwe tylko w JOW, bez jakichkolwiek list partyjnych, obojętnie czy w połowie, czy w jednej trzeciej czy w jeszcze jakimś innym stosunku.

About Jerzy Przystawa

Jerzy Przystawa (1939-2012) – naukowiec, fizyk, profesor dr hab., nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Wrocławskim, publicysta, twórca i założyciel ogólnopolskiego Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych
686 wyświetlen