(komentarz wygłoszony na antenie Katolickiego Radia Rodzina Rozgłośni Archidiecezji Wrocławskiej, 92 FM, 21 czerwca 2005, godz. 9.00 i 21.30)
Po ukazaniu się w wychodzącym w Toronto piśmie "Nowy Kurier" mojego omówienia ostatnich wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii, polemikę z moim tezami podjął mieszkający w Kanadzie p. Jerzy Bulik tekstem: "JOW – krok do przodu czy do tyłu?". Cytuję: Jak wszystko na świecie, tak też i system JOW ma swoje słabości. Doświadczamy je niejako "na sobie", w Kanadzie i w związku z jego popularnością w Kraju wskazane jest, abyśmy wszyscy, a zwłaszcza Polacy w Kraju, świadomi byli jego niedoskonałości. Należy też zdawać sobie sprawę z tego, że szereg krajów od tego systemu odeszło, a w Kanadzie opinia publiczna coraz mocniej domaga się, aby pójść w ślady tych krajów.
Bardzo popieram postulat, żeby Polacy w Kraju mieli możność zapoznać się z zaletami i wadami systemów wyborczych, bo, jak na razie, w mediach publicznych w Polsce istnieje pełna blokada tego tematu i, pomimo wysiłków Ruchu na rzecz JOW, żadna otwarta debata publiczna w tej materii się nie toczy. Natomiast, jeśli chodzi o "odchodzenie od systemu JOW", to mnie się wydaje, że jest raczej odwrotnie. W maju tego roku system JOW wprowadził u siebie Tajwan, a w Europie Zachodniej dwukrotnie dokonano zasadniczej reformy państwa odchodząc w dokładnie odwrotnym kierunku: we Francji, gdy Generał de Gaulle wprowadził JOW i co stało się początkiem ery V Republiki Francuskiej, a w latach 90., we Włoszech. W tym samym czasie podobnej reformy dokonała Japonia. Dlatego, jeśli pominąć kraje post-komunistyczne, które prawie wyłącznie przyjęły rozwiązania tzw. proporcjonalne, to tylko Nowa Zelandia zmieniła system JOW na system mieszany. Jeśli moje informacje są prawdziwe, to zmiana ta nie wywołuje zachwytu obywateli Nowej Zelandii i niebawem ma się tam odbyć referendum czy jednak nie powrócić do "starego systemu".
"Errare humanum est" – błądzić jest rzeczą ludzką, więc takie "odchodzenie" czy "przychodzenie" nie jest, oczywiście, żadnym poważnym argumentem na rzecz takiego czy innego systemu. Co więc ma stanowić kryterium decydujące o jakości systemu wyborczego? Kiedy system jest "dobry", a kiedy "zły", kiedy jest "lepszy" albo "gorszy"?
Pan Bulik wysuwa w zasadzie dwa argumenty przeciwko JOW:
Wynik wyborów nie odzwierciedla rozkładu opinii i poparcia społecznego, nie jest "proporcjonalny", a więc nie jest "reprezentatywny", bo np. może się zdarzyć, że jakaś partia uzyska, w skali całego kraju, więcej głosów poparcia niż inna, a mandatów mniej. Jest to niesprawiedliwe, wobec tego rodzi frustrację i zniechęcenie, ludzie nie chcą iść na wybory.
JOW prowadzi do dwubiegunowego układu sił w parlamencie, rządząca większość nie musi się liczyć z opozycją, która jest w mniejszości. System JOW "nie wymusza na parlamentarzystach nastawienia do kooperacji, a tego właśnie oczekują współczesne społeczeństwa".
W konkluzji Autor wyjaśnia: Chodzi więc o to, aby system wyborczy jak najwierniej oddawał układ sił w społeczeństwie.
Przedstawiona opinia nie jest oryginalna, lecz taki jest pogląd głównych propagatorów tzw. Proportional Representation (PR), a więc tzw. ordynacji proporcjonalnych. Najwybitniejszy z nich, Arend Lijphart, profesor na Uniwersytecie w San Diego, pisze: Istnieje powszechna zgoda, że proporcjonalność wyborów jest zasadniczym celem systemu wyborczego i podstawowym kryterium, według którego należy go oceniać. Dla wielu zwolenników PR proporcjonalność jest celem samym w sobie – praktycznie stanowi synonim sprawiedliwości wyborczej. Podobne, a nawet identyczne opinie, przeczytamy we wszystkich podręcznikach prawa konstytucyjnego na polskich uczelniach.
Profesor Lijphart żyje w USA i ma prawo uważać tamten system za niesprawiedliwy i niereprezentatywny, prof. Bulik ma takie same prawa w odniesieniu do Kanady. W odróżnieniu od nich ja żyję w Polsce i na własnej skórze doświadczam dobrodziejstw PR. Przypatrzmy się więc, jak taki "sprawiedliwy i reprezentatywny system" działa w Polsce.
Do Sejmu I Kadencji, w roku 1991, weszli kandydaci 29 partii. W ciągu zaledwie 1,5 roku (tylko tyle istniał ten Sejm) ta liczba wzrosła do 40, a posłowie ponad 270 razy zmienili przynależność partyjną, niektórzy nawet po 3-4 razy. Co tam było proporcjonalne do czego i co było dla kogo reprezentatywne?
Aby zaradzić temu partyjnemu rozdrobnieniu Sejmu (a więc, jakby zmniejszyć jego reprezentatywność i sprawiedliwość?), wprowadzono progi wyborcze i system d'Hondta. Co to zmieniło?
Do Sejmu II Kadencji, w roku 1993, weszli już przedstawiciele tylko 6 partii (SLD, PSL, UD, UP, KPN i BBWR) plus Mniejszości Niemieckiej. Jednakże na końcu kadencji tych partii było już 10 plus 17 posłów "niezrzeszonych", czyli, praktycznie 27 ugrupowań, z tym, że większość takich, które nie były w stanie uformować nawet koła poselskiego.
Podobnie z Sejmem III Kadencji, w roku 1997. Mandaty wyborcze zdobyli przedstawiciele 5 partii (SLD, PSL, AWS, UW, ROP + MN), ale pod koniec kadencji mieliśmy w Sejmie, dodatkowo Alternatywę, SKL, PP i KdP plus 43 posłów nie zrzeszonych, a więc, sumując: 53!!
Sejm IV Kadencji właśnie dogorywa. Przepustkę do Sejmu uzyskali w 2001 roku przedstawiciele 6 partii (SLD, PO, PiS, PSL, "S", LPR plus MN), a dzisiaj mamy dodatkowo: SDLP, UP, SG, DO, KL, PP, ROP plus 37 posłów nie zrzeszonych. Razem 51.
Jeśli ktoś, mając na uwadze te fakty, nadal chce głosić tezy o "reprezentatywności" i "sprawiedliwości" ordynacji proporcjonalnej, to ja do takiej dyskusji się nie włączę. Dla mnie, tak jak i dla większości wyborców w Polsce, to dowód, że mamy do czynienia z oszustwem wyborczym w majestacie prawa. Szyldy partyjne, w oparciu o które wygrywa się wybory, to jedynie maskarada, kostiumy wyborcze, potrzebne "dla zmylenia przeciwnika", a już na drugi dzień po wyborach te kostiumy się zrzuca, a wyborcom pokazuje "gest Kozakiewicza". Możemy go spokojnie wyborcom pokazywać, bo to nie od nich zależy, czy w następnych wyborach znajdziemy się znowu na listach wyborczych i na odpowiednich miejscach. Wtedy nawet 100 głosów w milionowym okręgu może wystarczyć do zdobycia mandatu "reprezentanta". (Tylko kogo?)
Zajmijmy się teraz zarzutem "frekwencji": partia może zdobyć mniej głosów niż inna, a mieć więcej posłów. To jest nie fair i niesprawiedliwe. A tak się już parę razy zdarzyło, i w UK i w Kanadzie.
Wyobraźmy sobie, że mamy 3 okręgi wyborcze, A, B i C. W okręgu A kandydat kapitalistów zdobył 55 tys. głosów i wygrał z kandydatem socjalistów, który dostał 45 tys. W okręgu B odwrotnie: kandydat kapitalistów dostał zaledwie 20 tys., a socjalista aż 80 tys. W okręgu C natomiast, zgłosił się tylko jeden kandydat: kapitalista. Prawo wyborcze przewiduje, że w takim wypadku głosowania się nie przeprowadza. Wobec tego kandydat kapitalistów otrzymał mandat przy frekwencji 0. Mamy więc taką sytuację: kapitaliści otrzymali 2 mandaty, chociaż głosowało na nich zaledwie 65 tys. głosujących, a socjaliści tylko 1, pomimo, że głosowało aż 125 tys.! Czy to jest sprawiedliwe? Czy to jest reprezentatywne? Czy to jest proporcjonalne?
Tylko co te pojęcia mają do rzeczy? Gdzie tu ma być sprawiedliwość i proporcjonalność? W okręgu C, tak jak i w każdym innym, każdy mógł się zgłosić do konkursu. Tak się złożyło, że nikt nie widział sensu płacenia kaucji wyborczej, mając świadomość popularności i poparcia kandydata kapitalistów. Co wyborców w okręgu A obchodzi frekwencja w okręgu B? Co wyborcę w Toronto obchodzi ilu ludzi pójdzie głosować w Edmonton? Czy wyborca w Kłodzku kieruje się tym, kto jest popularny w Gołdapi? Czy mandaty poselskie to są dobra takie jak samochody, lodówki czy motorówki, które należy rozdzielać – jak za socjalizmu – sprawiedliwie?
Wybory w JOW, a wybory w PR to są dwie różne filozofie państwa i parlamentaryzmu. W JOW zasadą jest odpowiedzialność posła przed jego wyborcami, a w konsekwencji, jednopartyjny rząd. W PR "sprawiedliwy przydział mandatów dla partii" i konsens koalicyjny w rządzeniu. Jak ta "sprawiedliwość" funkcjonuje pokazałem na przykładzie polskim. Czym jest "konsens koalicyjny" świadczy 51 rządów włoskich w ciągu 46 lat, 20 premierów II RP, oraz 11 premierów III RP.
Pan Bulik konkluduje, że najlepszym systemem byłby system mieszany, pół-na-pół, jak u Niemców. Przypomina mi to anegdotę na temat Bernarda Shaw'a. Zachwycona nim piękna aktoreczka, zwraca się do niego: Mistrzu, niech pan pomyśli, jakie wspaniałe mielibyśmy dzieci, po panu odziedziczyłyby inteligencję, po mnie urodę. A co będzie, droga pani, jeśli będzie odwrotnie?
Tak właśnie przedstawia się sprawa z systemami mieszanymi: likwidują one odpowiedzialność w stopniu nie mniejszym niż czysta ordynacja proporcjonalna, eliminują trwałe rządy, wcale nie rozwiązując problemu reprezentatywności. Jest to temat na osobną dyskusję. W każdym razie końcowa teza prof. Bulika, że systemy te wykazały już w praktyce swoją wyższość nad czystym systemem wyborów proporcjonalnych i czystym systemem JOW jest absolutnie nieuprawniona. Moim zdaniem systemy te łączą nie zalety, lecz wady obu systemów wyborczych.

- Powstanie Warszawskie – Gloria Victis - 30 lipca 2018
- Czego chcesz od nas Michale Falzmannie? - 17 lipca 2017
- Bloger Jarosław Kaczyński o JOW - 22 maja 2015
- Naukowy fetysz reprezentatywności i sprawiedliwości - 16 maja 2015
- Co komu zostało z tych lat? - 13 grudnia 2013
- Plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze - 8 marca 2013
- Majaki celebryty Zbigniewa Hołdysa - 12 października 2012
- Paweł Kukiz, zmielony i zbuntowany - 7 września 2012
- Aktualna sytuacja w Rumunii - 21 sierpnia 2012
- UważamRze Wildstein… - 19 sierpnia 2012