/Jednomandatowe Okręgi Wyborcze – przed Podlaską Konwencją Zmielonych

Jednomandatowe Okręgi Wyborcze – przed Podlaską Konwencją Zmielonych

 

 

Zbliża się Podlaska Konwencja Zmielonych, na którą zapraszamy wszystkich w celu posłuchania i przyłączenia się do naszego ruchu. Będziemy oczywiście rozmawiać o demokratycznym systemie wyłaniania władz politycznych przy zastosowaniu jednomandatowych okręgów wyborczych.

 

Żeby polemizować z argumentami przeciwników takiej ordynacji, ergo zwolenników obecnej, należy na samym początku rozwiać pewne mity, w które z kolei zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych mogą wierzyć, a które nie do końca są pokrywają się z prawdą.

 

Otóż naiwna jest wiara w to, że znikną partie polityczne, a my będziemy wybierać kandydatów zupełnie bezpartyjnych. Oczywiście tak to nie działa, ponieważ organizując jakąkolwiek działalność publiczną, musimy to robić w grupie. Żeby stworzyć rząd, potrzebna będzie umowa ludzi o podobnych poglądach na prowadzenie polityki, w związku z czym z pewnością będą się oni organizować w stronnictwa, czyli partie polityczne. Partie więc nie znikną. Chodzi jednak o ich charakter.

 

Porównywanie partii brytyjskich, czy amerykańskich z polskimi nie ma najmniejszego sensu, ponieważ są to struktury wewnętrznie demokratyczne, w których przywództwo jest wyłaniane w sposób naturalny na drodze ścierania się różnych poglądów, zawierania kompromisów między różnymi frakcjami, tudzież, w USA, w wyniku prawyborów. Jest więc zupełnie odwrotnie niż w Polsce, gdzie pojawia się silny człowiek, gromadzi wokół siebie najwierniejszą kadrę, a następnie buduje wokół siebie struktury partyjne.

 

W statusie PZPR, który czytałem w szkole podstawowej na zajęciach z wychowania obywatelskiego uderzył mnie kontrast z zapisami ówczesnej konstytucji. O ile ta ostatnia zawierała zapisy zadziwiająco demokratyczne (których oczywiście nie przestrzegano), to status partii wyraźnie mówił o centralizmie demokratycznym – ten przymiotnik to był oczywiście kwiatek do kożucha, bo wszyscy wiedzieli, że w kompartii o żadnej demokracji mowy być nie mogło. Ponieważ partia stanowiła „przewodnią siłę narodu, demokratyczne zapisy konstytucji nie miały żadnego znaczenia, ponieważ i struktura grupy niepodzielnie rządzącej była niedemokratyczna, bo całkowicie zcentralizowana. Na jej czele stał wódz, który akurat w Polsce nazywał się I sekretarzem.

 

Wodzowski charakter partii komunistycznej został przejęty praktycznie przez wszystkie stronnictwa polityczne po 1989 r. Teoretycznie wszystkie one skupiają ludzi wyznających jakąś ideologię, ale w praktyce najważniejsza jest wierność wobec szefa-dyktatora. Nie ma już monopartii, ale jest kilka rywalizujących partii o identycznym charakterze, choć oczywiście propagujących inne ideologie. Sytuacja podobna jest więc do tej z Polski przedrozbiorowej, kiedy również istniały stronnictwa, ale nie tyle o charakterze ideologicznym, co personalnym. Wiadomo było bowiem kto w Sejmie jest człowiekiem Karola Radziwiłła, a kto Czartoryskich itd. Personalne ambicje ludzi, dla których władza jest wartością samą dla siebie, nie sprzyja demokracji, nie sprzyja obywatelskiej aktywizacji społeczeństwa i nie sprzyja wychodzeniu naprzeciw wyzwaniom, przed jakimi staje państwo jako całość.

 

Czy w systemach anglosaskich do władzy nie dochodzą silne osobowości? Oczywiście, że tak i trudno, żeby było inaczej. Mechanizm ich pojawiania się w polityce i ich wyłaniania jako przywódców jest jednak inny. Partia konserwatywna sprzed Margaret Thatcher miała inny charakter niż ta pod jej przywództwem. Z partii pragnącej przede wszystkim zachować społeczny pokój, a więc idącej na pewne kompromisy z ideami pro-socjalnymi, uczyniła partię twardo stojącą na gruncie gospodarki rynkowej. Z kolei laburzyści Tony’ego Blaire’a to partia zupełnie inna, niż ta z lat 70., kiedy to Partia Pracy była typowo socjalistyczną (czy też socjaldemokratyczną) polityczną reprezentantką związków zawodowych.

 

Mechanizm partiotwórczy jest tam zupełnie inny, a przede wszystkim jest permanentny. Ta sama partia przy kolejnych wyborach może zaprezentować program o charakterze znacznie odmiennym od tego sprzed poprzednich, ponieważ w międzyczasie do partii mogą napłynąć ludzie z innymi poglądami. Co więcej, w ramach wewnętrznych dyskusji, partia może zmienić przywódcę – tak było ze wspomnianą już Margaret Thatcher czy z Tonym Blairem. Co więcej, przywództwo partyjne jest związane z ubieganiem się o władzę państwową. Nie ma więc sytuacji, kiedy premier zastanawia się, czy potrafi łączyć swoją wysoką funkcję państwową z rolą lidera partii. Nie jest też możliwe wystawienie marionetek typu profesor Jerzy Buzek, czy Kazimierz Marcinkiewicz i sterowanie nimi z tylnego siedzenia. Przywódca bierze na siebie pełną odpowiedzialność.

 

Wybory w jednomandatowych okręgach wyborczych stawiają liderów partyjnych przed wielką próbą. Wybory bowiem w jednym okręgu stanowią poważną weryfikację kwalifikacji kandydata. Żaden z brytyjskich premierów nie mógłby objąć swojego stanowiska, gdyby nie mandat zwykłego posła uzyskany w konkretnym okręgu wyborczym. Ja bym bardzo chciał, żeby nasi szefowie partii również dostali taką szansę weryfikacji swojej atrakcyjności dla przeciętnego Kowalskiego w jednym okręgu wyborczym – najlepiej w tym, gdzie mieszka, bo tam przecież sąsiedzi znają go najlepiej.

 

To jednak, że w krajach anglosaskich system sprowadził się niejako automatycznie do dwóch wielkich machin do walki wyborczej, nie znaczy, że jest to wymóg prawny. Przy jednomandatowych okręgach wyborczych, choć faktycznie szanse na wygraną mogą wielkie nie być, każdy obywatel ma prawo wystawić kandydaturę sąsiada lub swoją własną bez konieczności zebrania zaporowej liczby podpisów. Jeżeli więc pojawia się argument, że w systemach tych i tak wygrywają przedstawiciele partii, to można na niego odpowiedzieć – tak, ponieważ ludzie generalnie kierują się zdrowym rozsądkiem i wiedzą, że w grupie siła, ale gdyby jednak postanowili zaryzykować i wystartować jako kandydaci niezależni, to mają do tego pełne prawo. Obecnie go nie mają!

 

Twierdzenie, że systemy anglosaskie to zabetonowany system partyjny, jest czymś mniej więcej takim, jak opinia, że nie ma różnicy między Beethovenem a Mozartem, bo i tak ich muzykę wykonują orkiestry smyczkowe. Anglosaskie partie są żywymi organizmami, wewnątrz których toczy się dyskusja na temat polityki. Owszem, mogą im się przytrafić momenty stagnacji, ale w każdej chwili w lokalnej organizacji tej czy innej partii może się pojawić grupa nowych działaczy, którzy tę działalność ożywią i pchną partię w kierunku, jaki im się wyda korzystny dla kraju i jego obywateli. U nas jest to praktycznie niemożliwe. Proszę zauważyć bowiem, że istniejące partie nawet specjalnie nie zabiegają o pozyskanie nowych członków wśród obywateli. Żeby władze partyjne zaprosiły kogoś do działalności w swoich szeregach, trzeba już zdobyć odpowiednie wpływy lub popularność wśród społeczeństwa. Wtedy partia decyduje się, żeby kogoś takiego zagospodarować. Szary Kowalski nie jest im do niczego potrzebny. A gdyby jeszcze zaczął mówić o własnych pomysłach? Zgroza. Do pomysłów prawo ma przewodniczący, a jak jego zastępca pomysły ma tylko nieco inne, niech sobie zakłada własną partię. Takie myślenie jest właśnie chore, a najgorsze jest to, że my, szarzy obywatele, zaczynamy wierzyć, że to tak właśnie musi być.

 

Jedną z metod zabiegania o głosy w krajach anglojęzycznych, jest tak zwany canvassing, czyli wędrówka kandydata po ulicach swojego okręgu wyborczego i odwiedzanie ludzi w domach. Różnie można do tego podchodzić, ale osobiście uważam, że to dobrze, jeżeli kandydat chce osobiście zdobyć szacunek swojego wyborcy. Równocześnie pokazuje, że jest człowiekiem odważnym, gotowym owemu wyborcy zawsze spojrzeć w twarz. W obecnym systemie człowiek, który jest pierwszy na liście partyjnej, praktycznie nie musi w ogóle o nasze głosy zabiegać, bo jest pewny swojego wejścia do Sejmu. Co sprawiło, że ma tę pewność? Popularność wśród wyborców? Oczywiście, że nie, bo jest to tylko i wyłącznie łaska partyjnego dyktatora, który go na takiej pozycji umieścił.

 

Jednomandatowe okręgi wyborcze faktycznie odzwierciedlają reprezentację polityczną narodu w kontekście geograficznym. Opracowanie dobrej mapy okręgów wyborczych będzie wymagało szczegółowych przemyśleń i konkretnych propozycji, ale tak czy inaczej, obywatele muszą dostać prawo wyboru człowieka, którego będą mieli szansę poznać i który będzie chciał dać się poznać.

 

Ponieważ trudno będzie obecnym partiom wystawić w każdym okręgu prawdziwą osobowość, bo przy obecnym systemie wiernych szeregowców wystawić trudno nie jest, wszyscy zainteresowani życiem politycznym kraju będą musieli się przegrupować. Między innymi liczę na przełamanie politycznego impasu, w jakim znajdujemy się obecnie, oraz na napływ ludzi młodych, mądrych i energicznych, którzy zaczną się zajmować tym, co faktycznie decyduje o życiu nas wszystkich. Jeżeli bowiem słyszę, że nawet przeciwnicy swoich szefów w ramach partii nie widzą żadnych kontrkandydatów, świadczy to nie tylko o zabetonowaniu obecnego systemu i to zabetonowaniu na poziomie personalnym, ale o strasznym stanie naszej mentalności politycznej. Tylko zmiana systemu wyborczego może nas zmusić do większej aktywności i zainteresowania życiem publicznym.




Źródło: Czas Białegostoku



 


729 wyświetlen