Mam duże uznanie i szacunek dla senatora Zbigniewa Romaszewskiego za jego działalność przeciw komunistycznej dyktaturze w Polsce, nie mogę się jednak zgodzić z tezami stawianymi w jego artykule ("Kryzys leczony ordynacją", "Rzeczpospolita" z 22 lipca). Romaszewski, chociaż wymienia zalety jednomandatowej ordynacji wyborczej, wysuwa tezę, że najlepsza dla Polski będzie jednak ordynacja mieszana – 50 proc. posłów wybieranych w jednomandatowych okręgach wyborczych i 50 proc. na dotychczasowych zasadach (listy partyjne).
Przywołuje przy tym ordynacje wyborcze w krajach byłego ZSRR, w których to rzekomo stosuje się system anglosaski i który to w tych krajach się nie sprawdza. Otóż w krajach postsowieckich jest właśnie ordynacja mieszana. Również we Włoszech jest ordynacja mieszana (i dlatego premier Berlusconi, w przeciwieństwie do premiera Blaira, nie musi zdobyć największej liczby głosów w swoim okręgu wyborczym, aby dostać mandat parlamentarzysty). Skalę choroby ordynacji wyborczej w naszym kraju bardzo dobrze ilustruje moje własne doświadczenie z wyborów samorządowych w 2002.
Co może obywatel?
Mieszkam w bardzo dobrze zorganizowanym osiedlu, składającym się ze 136 segmentów i bliźniaków pod Warszawą. Ponieważ mamy wśród nas jedną bardzo prężną osobę, uznaliśmy, że dobrze by było, aby ta osoba została radnym w naszej gminie. Postanowiliśmy wystawić jej kandydaturę w wyborach. Ponieważ wyborczy komitet osiedlowy składał się z ludzi "nieobytych" w realiach polskiej demokracji, wszyscy jego członkowie ochoczo wzięli się do czytania ordynacji wyborczej. I tutaj zaczyna się cała seria nieprzyjemnych odkryć.
Przede wszystkim, trzeba było założyć składający się z pięciu osób komitet wyborczy, który musiał być zarejestrowany u komisarza wyborczego w siedzibie delegatury Krajowego Biura Wyborczego w Warszawie. Poza dokumentami do wypełnienia jedna osoba z komitetu musiała się zadeklarować jako osoba odpowiedzialna za sprawy finansowe. Żeby być bardziej przyjazną dla obywatela, ordynacja dokładnie podaje, na ile lat można iść do więzienia i co grozi osobie odpowiedzialnej za finanse w przypadku błędu w rozliczeniu (art. 202: "… podlega grzywnie od 1000 do 100 000 złotych, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2"). Po pewnych perypetiach udało się znaleźć na osiedlu pięć osób do komitetu wyborczego, w tym jednego odważnego, aby pełnił funkcję skarbnika.
W miarę czytania wcale nie krótkiego dokumentu "Ordynacja wyborcza" pojawiła się druga przeszkoda. Okazało się, że nasz osiedlowy komitet wyborczy nie może zgłosić jednego kandydata, ale musi zgłosić całą listę. I na tej liście musi być ośmiu kandydatów, bo na nasze nieszczęście tyle jest mandatów w naszym okręgu do obsadzenia. Oczywiście, aby było "łatwiej" i bardziej "logicznie" dla obywateli, członkowie komitetu wyborczego nie mogą być równocześnie kandydatami. Pojawił się więc problem znalezienia następnych siedmiu chętnych do "pobawienia się" w polską demokrację. Aby nie przedłużać historii, powiem jedynie, że siódmy na liście miał być autor tych słów, a ósma jego żona.
W tym miejscu pojawiła się kolejna przeszkoda. Pod stworzoną listą trzeba było zebrać 100 podpisów. Nie dość, że to dodatkowa praca, a wszyscy aktywni obywatele z mojego osiedla pracują w firmach prywatnych, to jeszcze pojawiła się pewna kwestia "moralna" i problem, że na moim osiedlu zdecydowana większość mieszkańców to osoby dobrze wykształcone i świadome swoich praw . A "problem moralny" można ująć mniej więcej tak: "No, dobra. Naszego kandydata na radnego do gminy znam, ciebie i twoją żonę znam, pana Pawła i panią Małgorzatę też, ale tych pozostałych wcale. Jak ja mogę zgłaszać listę osób, co do których nie jestem przekonany. Ja się tutaj podpiszę, a potem się okaże, że to jakiś bandyta albo aferzysta. Poza tym, tak między nami, to pan Paweł nie zawsze sprząta po swoim psie, który regularnie brudzi przed moim domem".
Gorzkie uświadomienie
Gdy już zarejestrowaliśmy komitet wyborczy, wszystkie inne komitety wyborcze zaczęły się z nami kontaktować, proponując różnego typu wsparcie dla naszego osiedla w przyszłości w zamian za niewystawianie naszej listy i wstawienie naszego kandydata na ich liście. Zaczęli nas też uświadamiać, że własny komitet to dużo papierkowej roboty, wszystko potem trzeba rozliczyć, mogą być problemy itp., itd. Okazało się, że aby móc zrobić własną kampanię, trzeba założyć konto bankowe i pisać protokoły. Zapał osłabł. W końcu, po straceniu wielu godzin na dyskusje, z którym komitetem wyborczym będzie najbardziej po drodze, weszliśmy w "układ koalicyjny" z inną listą. W wyniku targów nasz kandydat został wpisany na wysokie miejsce na liście do gminy naszego "koalicjanta", a autor tych słów wystartował na radnego do powiatu z listy "koalicjanta" obok kilkunastu zupełnie obcych mu osób.
Tak wygląda ordynacja wyborcza na najniższym poziomie na radnego do gminy. Startowanie na radnego do powiatu jest jeszcze bardziej złożone i wymaga posiadania całej organizacji. Nasz "koalicjant" ją miał, bo zawodowo jest samorządowcem. Taka grupa 136 rodzin z mojego osiedla nie byłaby w stanie, ze względu na różne wymogi formalne, wystawić swojego kandydata na radnego powiatowego. O wystawieniu kandydata do województwa czy do Sejmu już nie ma co mówić. Równocześnie różne "gadające głowy" się martwią, że obywatele są coraz mniej aktywni w życiu społeczno-politycznym.
Ordynacja przeciw barbarzyńcom
Przeciwnicy jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) często powtarzają, że jeśli każdy poseł będzie wybierany z innego okręgu wyborczego, to wówczas nie będzie możliwe stworzenie rządu. Doświadczenia innych państw, w których kiedyś była partyjna ordynacja wyborcza, a teraz wybiera się posłów w jednomandatowych okręgach wyborczych, wskazują zupełnie coś innego. Rządy we Francji, przed wprowadzeniem JOW przez generała de Gaulle'a, zmieniały się bardzo często. Tak samo było we Włoszech do czasu zmiany ordynacji, gdzie 75 proc. mandatów (niestety dla Włoch nie w 100 proc.) obsadzanych jest według ordynacji większościowej. JOW, z zasady, prowadzi do dwupartyjności, skupiających z jednej strony ludzi, którzy uważają, że człowiek powinien sam decydować o swoim życiu, a rola państwa powinna być ograniczona (Partia Konserwatywna w Wielkiej Brytanii, Partia Republikańska w USA, blok partyjny prezydenta Chiraca we Francji), a z drugiej strony ludzi, którzy uważają wprost przeciwnie (Partia Pracy w Wielkiej Brytanii, Partia Demokratyczna w USA, Partia Socjalistyczna we Francji). Partie polityczne są podstawą każdej demokracji. Jednomandatowe okręgi wyborcze zmuszają je do wystawiania do weryfikacji wyborczej swoich najlepszych członków, a zasada "mierny, ale wierny" przestaje obowiązywać. To jedynie wyborcy decydują, kto jest godny sprawowania mandatu posła czy radnego. Równocześnie, ponieważ większość ludzi ma poglądy umiarkowane, w jednomandatowych okręgach wyborczych przegrywają przedstawiciele skrajni. W ostatnich wyborach samorządowych na 2496 wójtów, burmistrzów i prezydentów wybieranych w jednomandatowych okręgach wyborczych LPR i Samoobrona dostały razem tylko parę mandatów. We Francji, w okresie rządów socjalistów, jeden raz wprowadzono w wyborach do parlamentu ordynację partyjną i partia Le Pena zdobyła kilkanaście mandatów. W następnych wrócono do JOW i partia Le Pena przepadła.
W Wielkiej Brytanii nie ma żadnych ograniczeń co do podmiotów uprawnionych do zgłaszania kandydatów. Każdy, kto potrafi przekonać dziesięciu wyborców do podpisania się pod swoją kandydaturą i wpłaci 500 funtów kaucji, może startować w wyborach. Królowa oddaje kaucję każdemu, kto dostanie więcej niż 5 proc. oddanych głosów.
Dodatkowo doświadczenia historyczne pokazują, że ordynacja anglosaska najlepiej służy ludzkości. To Stany Zjednoczone i Wielka Brytania trzy razy ratowały świat przed barbarzyńcami (I wojna światowa, II wojna światowa i komunizm). Anglosasi jednomandatowe okręgi wyborcze mają "od zawsze". Adolf Hitler i NSDAP nigdy by nie wygrali wyborów, jeśliby w 1933 roku Niemcy zamiast ordynacji proporcjonalnej mieli ordynację jak Wielka Brytania. Warto też zaznaczyć, że dzięki jednej turze wyborów w systemie brytyjskim nawet osoby o skrajnych poglądach mają szansę zdobyć mandat. Muszą jedynie przekonać do siebie największą grupę obywateli w swoim okręgu.
- O czym myślą posłowie SLD - 6 kwietnia 2005
- Czy w Polsce może być normalnie? - 1 stycznia 1970
- Jak chciałem zostać radnym - 1 stycznia 1970
- Bez Hitlera i Stalina - 1 stycznia 1970
- To nie jest droga na skróty - 1 stycznia 1970