/Dlatego chcemy ją zmienić: Konstytucja kontra PO

Dlatego chcemy ją zmienić: Konstytucja kontra PO

Konstytucja nie jest zbiorem luźnych przepisów, które modyfikować można do woli i ze względu na doraźne interesy węższej lub szerszej grupy osób, gdyż jako prawo nadrzędne w danym państwie tworzy przestrzeń, w której żyć musi całe społeczeństwo, i jest głównym mechanizmem, który w sposób ciągły i długotrwały kształtuje rzeczywistość państwową, generując określone postawy społeczne i przyczyniając się do utrwalenia określonego typu obywatela. O Konstytucji z 1997 roku z pewnością nie można powiedzieć, iż jest najlepszą ustawą zasadniczą z możliwych. I można się jedynie spierać czy wygodniej, efektywniej i lepiej dla Polski i Polaków byłoby ją poddać poważnej modyfikacji, czy też – po długiej i merytorycznej dyskusji ogólnospołecznej, prowadzonej z dala od blichtru kolejnych kampanii wyborczych – opracować nową. Jednakże zastąpienie obecnej Konstytucji nową, czy też wprowadzenie najdrobniejszych nawet modyfikacji, nie może się odbyć wbrew istniejącym już zapisom konstytucyjnym. Zgodnie z nimi, "projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej". Obecna Konstytucja nie przewiduje, że my jako Naród, zbierając nawet 38 milionów podpisów pod wnioskiem o jej zmianę, możemy do jakiejkolwiek zmiany doprowadzić. Zgodnie z najwyższym aktem prawnym Rzeczypospolitej, po prostu nie mamy takiego prawa, nie możemy wyjść z taką inicjatywą. Oczywistym jest, iż taki zapis w ustawie zasadniczej rozwojowi postaw obywatelskich w społeczeństwie zupełnie nie służy i powinien być jednym z pierwszych, które należałoby poprawić. Ale jak my jako obywatele możemy tego dokonać? Otóż wystarczy, że wniosek o zmianę Konstytucji złoży za nas 92 posłów, Senat lub Prezydent. I – zgodnie z najwyższym aktem prawnym Rzeczypospolitej – "zmiana Konstytucji nastąpi w drodze ustawy uchwalonej w jednakowym brzmieniu przez Sejm i następnie w terminie nie dłuższym niż 60 dni przez Senat. Ustawę o zmianie Konstytucji uchwali Sejm większością co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz Senat bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów. Następnie Marszałek Sejmu przedstawi Prezydentowi Rzeczypospolitej uchwaloną ustawę do podpisu. Prezydent podpisze ustawę w ciągu 21 dni od dnia przedstawienia i zarządzi jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej." Zapisy te są jasne, jednoznaczne, klarowne i zrozumiałe dla każdego obywatela, który zdobył się na trud zaznajomienia się z nimi (niestety nie wszystkie artykuły Konstytucji takie są). Jednak nie dla posłów Platformy Obywatelskiej, którzy szumnie ogłosili właśnie akcję zbierania podpisów pod obywatelskim wnioskiem o referendum w sprawie zmiany Konstytucji, niemożliwym do przeprowadzenia w myśl obecnych zapisów ustawy zasadniczej. W specjalnie utworzonej internetowej witrynie informacyjnej czytamy, że akcja Platformy "będzie trwała tak długo, aż zostanie zebrane wymagane przez Konstytucję, 500 tysięcy podpisów", co dodatkowo obnaża nieznajomość obecnie obowiązującej Konstytucji przez posłów PO. Ustawa zasadnicza w żadnym miejscu nie wspomina bowiem o konieczności zbierania pół miliona podpisów przez obywateli w jakiejkolwiek sprawie. W artykule 118 jest natomiast mowa o tym, że my jako obywatele – podobnie jak posłowie, Senat, Prezydent Rzeczypospolitej i Rada Ministrów – możemy skorzystać z przysługującej nam inicjatywy ustawodawczej wówczas, gdy pod obywatelskim projektem danej ustawy zbierzemy co najmniej 100 000 podpisów osób mających prawo wybierania do Sejmu. Owa obywatelska inicjatywa ustawodawcza może na przykład dotyczyć zmiany obowiązującej ordynacji wyborczej – i wprowadzenia ustawy o wyborze posłów do Sejmu RP w głosowaniu wolnym, bezpośrednim i tajnym w systemie większościowym z jedną turą opartym wyłącznie na jednomandatowych okręgach wyborczych tworzonych proporcjonalnie do liczby wyborców zamieszkujących na danym terenie, z jednoczesnym ogłoszeniem w sprawie jej przyjęcia ogólnokrajowego referendum – ale nie może dotyczyć zmiany Konstytucji, gdyż – powtórzmy raz jeszcze – "projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej". I nikt inny.

     Niepokojącym jest, iż w Sejmie RP, który jako władza ustawodawcza w państwie zajmuje się tworzeniem prawa, zasiadają osoby nie znające przepisów nadrzędnych. Niestety skutkuje to nie tylko tak kuriozalnymi i niemożliwymi do realizacji inicjatywami, jak ta podjęta właśnie przez posłów Platformy Obywatelskiej, ale również i uchwałami, na których opracowywanie wydawane są najpierw ciężkie pieniądze z kieszeni podatnika, a których zapisy kwestionuje później Trybunał Konstytucyjny. Zastanawiać może fakt czemu osoby niekompetentne, dyletanci polityczni odrzuceni lokalnie przez obywateli w wyborach bezpośrednich – jak Jan Maria Rokita w wyborach na stanowisko Prezydenta Miasta Krakowa – lądują później jakimś dziwnym trafem w ławach poselskich i poprzez ustanawianie (nie)porządku prawnego w państwie decydują o losie całego społeczeństwa. Dzieje się tak za sprawą różnic w odpowiednich ordynacjach wyborczych.

Listy i partie
Konsekwentnie, od momentu zawiązania się we Wrocławiu w 1993 roku, Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (JOW) podnosi problem zmiany obowiązującej w Polsce ordynacji wyborczej do Sejmu i zastąpienia wyboru posłów z list partyjnych wyborem bezpośrednim w systemie większościowym. Po apelu Ruchu wystosowanym do Sejmu i Senatu Rzeczypospolitej 28 stycznia 1993 roku, 5 marca 1993 roku z apelem o referendum w sprawie ordynacji wyborczej wystąpił Generalny Komisarz Wyborczy senator Jerzy Stępień. W wyniku presji działaczy Ruchu, a przede wszystkim dzięki sile ich argumentów, żądanie wprowadzenia większościowej ordynacji wyborczej weszło najpierw do programu AWS, potem Samoobrony, a w wyborach 2001 roku można je było już odnaleźć wśród haseł głoszonych przez Platformę Obywatelską. Jednak przedwyborczy zapał polityków w tej sprawie gaśnie zawsze z chwilą zajęcia przez nich miejsca wśród parlamentarzystów nowej kadencji. Poseł Wojciech Błasiak, który jako jedyny niezłomnie obstawał przy postulacie wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, musiał najpierw stawić czoła krzykom i drwinom podczas swojego wystąpienia przed Zgromadzeniem Narodowym 25 lutego 1997 roku, a potem ostracyzmowi politycznemu scentralizowanych struktur partyjnych.
     Dlaczego kandydaci na posłów po otrzymaniu mandatu na realizację swojego programu wyborczego, zapominają zarówno o składanych obietnicach jak i o swoich wyborcach, a partie, które szły do wyborów z określonym projektem reform, po uzyskaniu możliwości decyzyjnych realizują politykę odmienną od prezentowanej wyborcom?
     Winę za to przede wszystkim ponosi obecnie obowiązujący, wadliwy sposób wyboru posłów z list partyjnych w wielomandatowych okręgach wyborczych, będący systemem negatywnej selekcji polityków. Konieczność zgłoszenia przez każdą z partii w danym okręgu wyborczym przynajmniej tylu kandydatów ile obsadzanych jest w nim mandatów poselskich powoduje, że wyborca dostaje do głosowania grubą broszurę z nazwiskami osób, które w znakomitej większości są mu zupełnie obce. Stając wobec konieczności wyboru, wyborca oddaje swój głos zwykle na osobę najbardziej popularną (najbardziej medialną) z listy ugrupowania, które wydaje się przedstawiać najbliższy mu program wyborczy, albo też na którąś z osób znajdujących się na szczycie tej listy. O otrzymaniu głosu przez danego kandydata nie decydują zatem zwykle jego walory osobowe ale jego obecność w mediach (zarezerwowana dla liderów partyjnych), program wyborczy partii, do której należy, jak również miejsce jakie zajmuje na liście wyborczej. Zarówno program wyborczy jaki i lista kandydatów oraz ich kolejność ustalane są w centrali partyjnej. Jeśli nie jest się liderem partii, to aby otrzymać dobre miejsce na liście wyborczej trzeba być politykiem miernym, biernym ale wiernym wobec swoich zwierzchników. Ponieważ poseł wchodzący do Sejmu z danej listy partyjnej, jako jeden z kilku reprezentantów wybranych w danym okręgu wyborczym, nie może być indywidualnie i bezpośrednio rozliczany przez wyborców, lojalność wobec wyborców ustępuje miejsca lojalności wobec centrali partyjnej, gdyż to właśnie od tej ostatniej w większym stopniu zależy możliwość bycia wybranym ponownie na następną kadencję.
     Stosowanie ordynacji wyborczej opartej na listach partyjnych sprzyja rozdrobnieniu Sejmu, a nawet wejściu do niego ugrupowań reprezentujących interesy nie całego społeczeństwa ale określonych jego grup (jak chłopów – PSL, inteligencji – UD/UW, robotników – AWS). Tak zwana partia zwycięska nie odnosi zwykle bezwzględnego zwycięstwa ale aby sformować rząd musi zawrzeć sojusz z jedną lub kilkoma partiami reprezentowanymi mniej licznie w Parlamencie. Bardzo małe partie zyskują przy tym rolę języczka u wagi i nabierają nieproporcjonalnie dużego znaczenia politycznego. Rządy koalicyjne oznaczają modyfikację programu, a odpowiedzialność polityczną za odejście od najbardziej nawet istotnych haseł, z jakimi przystępowało się do wyborów, można teraz dość łatwo zrzucić na karb konieczności zawiązania koalicji, po to aby rządzenie krajem było w ogóle możliwe. W przypadku utraty kilku lub kilkunastu procent głosów w następnych wyborach, na skutek spadku zaufania wyborców, zawsze można utworzyć nową partię, wejść w koalicję z kimś silniejszym bądź grać rolę rzeczonego języczka u wagi, czyli nie mając prawie żadnego poparcia społecznego nadal, w rządzie koalicyjnym, wywierać znaczący wpływ na procesy decyzyjne lub trzymać w szachu rząd koalicyjny jako partia opozycyjna. Istniejący układ polityczny ulega zakonserwowaniu, kolejne jego inkarnacje nie przynoszą żadnej zmiany jakościowej a tylko drobne i sezonowe fluktuacje ilościowe.
     Klub parlamentarny Platformy Obywatelskiej, która z hasłami wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych szła do wyborów cztery lata temu i która głosi je również i tym razem, liczy 55 osób. Pomimo tego, od roku 2001 do tej pory, nie znalazło się w nim nawet 15 posłów, którzy wystąpiliby na forum Sejmu z poselskim projektem ustawy o zmianie ordynacji wyborczej i wprowadzeniu systemu większościowego, opartego o bezpośredni wybór 100% posłów w jednomandatowych okręgach wyborczych. Nawet jeśli posłom Platformy obce są zapisy Konstytucji RP, o czym zdołali nas już przekonać, powinni przecież znać regulamin Sejmu, czyli swojego tymczasowego zakładu pracy, i wiedzieć, że "poselskie projekty ustaw mogą być wnoszone przez komisje sejmowe lub co najmniej 15 posłów podpisujących projekt". Gdyby rzeczywiście chcieli zrobić coś dla wprowadzenia JOW, już dawno mogliby przejść od czynów do rzeczywistego – a nie pozorowanego tylko – działania. Jednomandatowe okręgi wyborcze oznaczałyby jednak dla PO – i każdej innej partii politycznej – konieczność przeprowadzenia głębokiej reformy wewnętrznej, która nieuchronnie pociągnęłaby za sobą utratę uprzywilejowanej pozycji centrali partyjnej, a co za tym idzie zwiększenie wpływu indywidualnych członków partii na program polityczny i wewnętrzny proces decyzyjny, kosztem drastycznego ograniczenia roli wąskiego grona liderów partyjnych. O tym, że Platforma do zmian takich jeszcze nie dojrzała świadczą chociażby waśnie na zakończonym niedawno w Sosnowcu wyjazdowym posiedzeniu klubu. Lokalni działacze partii chcieli, by kandydaci na posłów wyłaniani byli w regionach, podczas gdy zarząd domagał się by listy kandydatów układane były tak jak zawsze, czyli centralnie. W jawnej sprzeczności z duchem JOW wypowiedział się szczególnie gorliwy zwolennik centralizmu rodem z PZPR, JMR: "Idziemy po władzę, chcemy by w parlamencie zasiadali nie tylko lokalni przywódcy partyjni ale także prawnicy, specjaliści od gospodarki, eksperci. Poza tym musimy być pewni swoich kandydatów na 100 procent, a tego wybór w terenie nie gwarantuje". Rokita dobrze pamięta swoją nie tak dawną przecież porażkę w wyborach bezpośrednich w ordynacji większościowej. Postarajmy się zatem odpowiedzieć trochę dokładniej na pytanie: Czego się tak bardzo on i inni jemu podobni w tej ordynacji boją?
JOW z perspektywy wyborcy i wybieranego
Wzorując się na ordynacji wyborczej do Parlamentu Brytyjskiego, Ruch na rzecz JOW od kilkunastu już lat postuluje wprowadzenie ordynacji wyborczej, zgodnie z którą:
     +kraj podzielony jest na 460 okręgów wyborczych
     +w każdym okręgu wybiera się tylko jednego posła – tego, który uzyska      największą ilość głosów
     +wybory odbywają się w jednej turze, a w przypadku uzyskania równej ilości głosów przez kilku kandydatów o wyniku rozstrzyga losowanie między nimi
     +kandydować może każdy obywatel posiadający pełnię praw obywatelskich, którego kandydaturę poparła niewielka grupa obywateli z danego okręgu (np. 15 osób)
     +kandydat wpłaca niewielką kaucję, która jest zwracana jeśli uzyska w wyborach przynajmniej 3% głosów poparcia
     +wyborcy z danego okręgu mają prawo odwołać swojego przedstawiciela, gdy nie są zadowoleni ze sposobu sprawowania przez niego mandatu poselskiego.
     Taki prosty system wyborczy obowiązuje już w ponad kilkudziesięciu państwach świata, w tym w najbardziej rozwiniętych, takich jak Japonia, Kanada, USA czy Wielka Brytania. W tych ostatnich sprawdza się z powodzeniem od ponad dwóch stuleci. Jedna z głównych zalet JOW tkwi zaś w tym, iż wprowadzają one system pozytywnej selekcji elit politycznych kraju. Do głosowania służy zwykle jedna kartka wyborcza, na której znajduje się kilku kandydatów bardzo dobrze znanych mieszkańcom danego okręgu wyborczego – z reguły są nimi lokalni działacze polityczni i społeczni. Pomimo tego, iż w wyborach kandydować może każdy obywatel posiadający pełnię praw obywatelskich, którego kandydaturę poparła niewielka grupa obywateli z danego okręgu (np. 15 osób), to wprowadzenie niewielkiej kaucji – która jest zwracana jeśli kandydat w wyborach uzyska przynajmniej 3% głosów poparcia – a także reguły gry obowiązujące w ordynacji większościowej skutecznie eliminują nadmierną liczbę nazwisk na kartce wyborczej, a wyborca może dokonać w pełni świadomego wyboru opierając się o merytoryczną ocenę zarówno cech osobowych kandydata jak i programu politycznego, który jest przez niego przedstawiany. Koszty prowadzenia kampanii wyborczej w małych (ok. 60 tys. wyborców) jednomandatowych okręgach wyborczych znacznie maleją, a możliwość w miarę łatwego bezpośredniego dotarcia do wyborców i dokładnego zapoznania ich z programem wyborczym ograniczają rolę mediów, które tracą tym samym możliwość kreacji liderów i rozdawania kart w przedwyborczej grze, a zaczynają wywiązywać się z obowiązku rzetelnego i bezstronnego informowania o przebiegu kampanii. Mandat posła otrzymuje kandydat, który spośród wszystkich startujących w wyborach cieszy się największym, rzeczywistym i bezpośrednim poparciem w danym okręgu wyborczym. Kontakt wyborcy ze swoim reprezentantem nie ogranicza się jednak wyłącznie do samej kampanii wyborczej i oddania na niego głosu w dniu wyborów. Poseł musi się ciągle liczyć z opinią swoich wyborców, ponieważ ponowne powierzenie mu mandatu, a nawet odebranie go w trakcie trwania kadencji, zależy wyłącznie od nich. Sam zatem zabiega o spotkania ze swoimi wyborcami, sam zwraca się do nich o opinie w sprawie konkretnych rozwiązań ustrojowych, sam stara się wytłumaczyć im swoje decyzje i zainteresować ich swoją działalnością na forum Sejmu, a także przekonać o tym, że to właśnie on najlepiej ich reprezentuje.
     Jedna tura wyborów działa motywująco zarówno na kandydatów, jak i na wyborców. Zasada "zwycięzca bierze wszystko" – czyli osoba, która otrzymała zwykłą większość głosów otrzymuje mandat a pozostali kandydaci odchodzą z kwitkiem – porządkuje scenę polityczną w kraju już na szczeblu lokalnym. Logika takiej ordynacji wyborczej powoduje, że na długo przed dniem wyborów pojawiają się tendencje jednoczeniowe. Dla przykładu w okręgu, w którym chęć startowania w wyborach deklaruje trzech kandydatów, z czego pierwszy – o zupełnie odmiennych poglądach od dwóch pozostałych – ma 40% poparcie społeczne a każdy z dwóch pozostałych – o bardzo zbliżonych do siebie poglądach – może cieszyć się poparciem około 30% wyborców, brak porozumienia tych ostatnich, brak stworzenia wspólnego programu i nie wystawienie jednego kandydata, najlepszego spośród dwójki, będzie skutkować otrzymaniem mandatu przez kandydata pierwszego, legitymującego się 40% poparciem społecznym. Jeśli kandydaci o podobnych poglądach – dysponujący w sumie 60% poparciem – popełnią jednak w danych wyborach ów błąd, to już w następnych będą starali się go unikać, a jeśli nawet będą skłonni go powtórzyć to konsekwencje wobec kandydata, który sztucznie blokuje możliwość porozumienia, wyciągną sami wyborcy – wycofując swoje poparcie w całości lub w jakiejś części i umożliwiając tym samym otrzymanie mandatu przez kandydata bardziej otwartego, który może liczyć w ten sposób na ponad 40% głosów. Kandydaci o poglądach radykalnych bądź skrajnych – nawołujący do nienawiści na tle światopoglądowym, narodowym czy rasowym, mogący liczyć na marginalne poparcie społeczne – nie mają najmniejszych szans zostać posłami, a jeśli nawet dla zaspokojenia swoich chorych ambicji politycznych decydują się kandydować, to bardzo często dzieje się to nawet z pożytkiem dla samych wyborów, gdyż wniesiona przez nich kaucja wyborcza obniża koszt przeprowadzenia samych wyborów i dostarcza część pieniędzy potrzebnych choćby na wypłaty diet dla członków komisji wyborczych. Dodatkowo, jedna tura wyborów eliminuje również zawieranie krótkotrwałych, nieformalnych i zakulisowych sojuszy politycznych – które w przypadku wprowadzenia głosowania w dwóch turach mogą się pojawiać pomiędzy turą pierwszą a drugą – mających więcej wspólnego z handlem wpływami w regionie niż z prawdziwym i trwałym procesem jednoczeniowym, który powinien odbywać się na zasadach ewolucyjnych i jawnie, na oczach wyborców
JOW to prosty i zrozumiały system wyborczy, w którym wyborca ma poczucie wagi swego głosu i widzi sens jego oddania. Zwiększa się zatem odsetek wyborców, którzy chcą uczestniczyć w procesie demokratycznym i biorą udział w głosowaniu.
JOW i system dwupartyjny
Wpływ ordynacji większościowej na głęboką reformę struktur wewnętrznych wszystkich partii politycznych, pragnących odegrać jakąkolwiek rolę na ogólnokrajowej scenie politycznej, wynika głównie z faktu, iż dla uzyskania znaczącej roli w Sejmie, muszą one zdobyć znaczną liczbę mandatów poselskich. Ponieważ każdy mandat przyznawany jest w jednomandatowym okręgu wyborczym, w którym wyborcy mają możliwość świadomego wyboru swojego reprezentanta, a wybranego posła poddają ciągłej i bezpośredniej weryfikacji, aby odnieść sukces partia musi zabiegać o lokalnych liderów społecznych, otworzyć się na ich pomysły oraz koncepcje polityczne i stwarzać im warunki, aby mogli je realizować. Program partii, która chce odnieść sukces wyborczy, nie może być ustalany centralnie lecz musi wynikać z zapotrzebowania społecznego, musi być ustalany oddolnie i uwzględniać potrzeby wszystkich regionów i wszystkich grup społecznych. Jeżeli bowiem dana partia nie uwzględni w swoim programie pewnych postulatów ważnych z punktu widzenia wyborców, to mogą one zostać zaasymilowane przez partię konkurencyjną, której kandydaci w poszczególnych okręgach wyborczych mogą dzięki temu uzyskać nieznaczną przewagę, przekładającą się bezpośrednio na mandaty poselskie przy zastosowaniu mechanizmu "zwycięzca bierze wszystko". Partie polityczne ulegają zatem zupełnej transformacji i stają się konglomeratami o strukturze otwartej, organizacjami obywatelskimi skupionymi wokół pewnego programu politycznego i zainteresowanymi jego realizacją i wywiązywaniem się ze swoich obietnic wyborczych. Wobec braku centralnie mianowanych kandydatów, centralnie ustalanej kolejności na listach partyjnych, które w wyborach większościowych nie istnieją, oraz wobec niemożliwości centralnego narzucania programu politycznego, centrale partyjne spełniają wyłącznie funkcje logistyczne. Nie istnieje wąska grupka liderów partii, która może manipulować całą organizacją i narzucać poszczególnym członkom swoją wolę. Partia, aby odnieść sukces, musi żyć życiem swoich wyborców.
    W efekcie wzmacnianych przez większościową ordynację wyborczą tendencji jednoczeniowych oraz znajdowania szerokiego kompromisu politycznego na poziomie partyjnym przed wyborami, a także wobec silnego związania posła ze swoim wyborcą i narzuconej przez mechanizm "zwycięzca bierze wszystko" presji do powstania systemu dwupartyjnego na szczeblu lokalnym, również na poziomie ogólnokrajowym dochodzi w perspektywie długoterminowej do wykształcenia się dwupartyjnej sceny politycznej. Redukcja ilości partii biorących udział w życiu publicznym nie oznacza przy tym wcale niemożliwości uwzględnienia przez ten układ potrzeb społecznych. Każda z partii zabiega bowiem o swoich wyborców i dostosowuje się do ich żądań, zgodnie z zasadami konkurencji pomiędzy partiami o głosy wyborców.

JOW a sprawa polska
Korzyści jakie odniosłoby państwo i społeczeństwo polskie z systemu, który utworzyłby się po wprowadzeniu ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi w odbywających się w jednej turze wyborach do Sejmu RP, byłyby wielorakie. Po pierwsze, kompletne wyniki wyborów znane by były już następnego dnia po ich przeprowadzeniu. Przede wszystkim zaś partia zwycięska przy tworzeniu prawa nie musiałaby się liczyć z szantażem politycznym ugrupowań mniejszych, gdyż posiadałaby w Sejmie bezwzględną większość. Wyłonienie skutecznego i trwałego rządu byłoby możliwe już na kilka dni po wyborach. Rząd mógłby realizować swoją politykę przez pełny okres kadencji Sejmu, a partia go tworząca brałaby pełną odpowiedzialność polityczną za jego działania. Rząd silny, z legitymizacją społeczną, byłby zdolny przeprowadzać ciężkie i niezbędne reformy państwa, a równocześnie mógłby twardo walczyć o interesy społeczeństwa polskiego na arenie międzynarodowej. Oprócz tego, co jest rzeczą niebagatelną, system wyborczy oparty na ordynacji większościowej dawałby wyborcom możliwość pełnej kontroli władz i umożliwiał prawdziwą wymianę elit politycznych i odsunięcie od stanowisk ludzi skorumpowanych, poprzez proste wycofanie poparcia dla określonego polityka czy określonej partii.
     JOW, dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności za podejmowane decyzje oraz uporządkowaniu i stabilizacji sceny politycznej kraju, służyłyby rozwojowi gospodarczemu państwa, zabezpieczając przy tym potrzeby oraz uprawnienia społeczności lokalnych.
     Ogólnie, JOW oznaczałyby wprowadzenie zasad zdrowej konkurencji do polityki. Partie musiałyby zabiegać swoim programem o głos wyborców oraz zobligowane by były do wyłaniania ze swoich szeregów polityków zdolnych i kompetentnych, którzy potrafiliby zdobyć i utrzymać wiarygodność oraz wykazać się siłą i determinacją w realizacji celów przedstawianych bezpośrednio wyborcom. W systemie większościowym nie byłoby miejsca dla polityków drugiej i trzeciej kategorii, którym byt i wpływ na współdecydowanie o sprawach kraju zapewnia teraz wejście do Sejmu z list partyjnych. Naród stałby się rzeczywistym suwerenem i odzyskałby swą niepodległość, uniezależniając się od garstki korumpowalnych liderów partyjnych i koterii – trwających obecnie wyłącznie dzięki ordynacji wyborczej opartej o listy partyjne i decydujących o naszej przyszłości w cichych, zakulisowych ustaleniach kanciasto lub okrągłostołowych.
Przykuci do stanowisk i do wizji siebie w roli decydentów, liderzy partii politycznych – w tym również liderzy PO, rzekomi piewcy liberalizmu gospodarczego i wolnego rynku – najbardziej obawiają się właśnie owej konkurencji w świecie polityki. Obawiają się nieuniknionego zmierzchu rzeczywistości wykreowanej w PRLu, a przeniesionej do teraźniejszości za sprawą Magdalenki, jaki musiałby w kraju – po wprowadzeniu ordynacji większościowej opartej o JOW – nastąpić.
4xTAK dla Polski czyli 4xNIE dla projektu PO
Ostatnio ogłoszona propozycja referendalna Platformy nie oznacza żadnej zmiany w podejściu tej partii do spraw państwa. Potwierdza natomiast wyłącznie to, iż jej liderzy nadal nie potrafią rozpoznać cech, które decydują o skuteczności większościowego systemu wyborczego, i nie rozumieją, lub nie chcą zrozumieć, ani logiki wyborów większościowych ani logiki wyborów w ogólności oraz związanej z nią roli i obowiązków reprezentantów społeczeństwa w zdrowej demokracji reprezentatywnej.
Jeśli chodzi o postulat wprowadzenia drugiej tury wyborów to oznacza on osłabienie istniejącego w ordynacji większościowej czynnika porządkującego scenę polityczną. W obecnej sytuacji politycznej, gospodarczej i społecznej Polski nie możemy zaś sobie pozwolić na rozwiązania połowiczne. Polska potrzebuje wdrożenia systemu najlepszego z możliwych, a przede wszystkim skutecznego. Takim rozwiązaniem jest zaś mechanizm "zwycięzca bierze wszystko", który istnieje wyłącznie w przypadku zastosowania jednej tury wyborów w ordynacji większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi.
     Ograniczenie liczby posłów o połowę to z perspektywy ordynacji większościowej dwukrotne zwiększenie obszaru okręgu wyborczego. Skutkuje to przede wszystkim znacznym osłabieniem więzi między posłem i wyborcami z jego okręgu oraz utrudnieniami w dotarciu kandydata na posła do potencjalnych wyborców. W związku z ograniczeniem możliwości bezpośrednich kontaktów z wyborcami, utrudniony jest również proces merytorycznej oceny programu wyborczego oraz cech osobowych kandydata i jego kompetencji do sprawowania mandatu poselskiego. Wobec konieczności dotarcia kandydata z informacją do większości wyborców, wzrasta znaczenie mediów w kampanii wyborczej, co może być przez nie wykorzystane do zdobycia pozycji zakulisowego gracza. Dwukrotne zwiększenie obszaru okręgu wyborczego oznacza również znaczący wzrost kosztów prowadzenia kampanii wyborczej, a w związku z tym konieczność przeznaczenia przez kandydata dłuższego czasu na znalezienie sponsorów, co odbywa się znów kosztem bezpośrednich kontaktów z wyborcami. Ogólnie, proponowane rozwiązanie może osłabić funkcjonowanie, istniejącego naturalnie w systemie większościowym, mechanizmu pozytywnej selekcji elit politycznych.
     Zredukowanie liczby posłów do 230, choć z perspektywy większościowej ordynacji wyborczej jest tylko usterką, to z punktu widzenia możliwości funkcjonowania Sejmu w państwie, pragnącym zachować swoją niepodległość i zdolność do samostanowienia, oznacza zupełną katastrofę. Brytyjski House of Commons ma 659 miejsc, we włoskiej Camera dei Deputati zasiada 630 osób, w niemieckim Bundestagu – przynajmniej 598 przedstawicieli, a w obecnej 15 kadencji dokładnie 603. We francuskim Assemblée Nationale zasiada 577 deputowanych, indyjska Lok Sabha może pomieścić maksymalnie 552 członków, a w obecnej 108 kadencji amerykańskiego House of Representatives mandat sprawuje 435 reprezentantów. Jak widać, liczby te mają się nijak do liczby mieszkańców danego kraju, a odzwierciedlają wyłącznie potrzeby jakie istnieją w poszczególnych demokracjach i związane są z koniecznością sprawnego funkcjonowania organu władzy, który zajmuje się wprowadzaniem porządku prawnego i czuwa nad aktualizacją swoich rozwiązań legislacyjnych, tak aby umożliwić danemu społeczeństwu stały rozwój i sprostanie presji gospodarczej innych społeczeństw w ramach globalnego wolnego rynku i wolnej konkurencji. I choć w państwach, które wzrastały kiedyś w jarzmie kolonializmu, bądź też tworzyły część podległą w większym imperium, daje się rzeczywiście zaobserwować niższe izby parlamentu z mniejszą ilością miejsc (308 w kanadyjskim House of Commons czy 150 w australijskim House of Representatives), to nie może to bynajmniej stanowić dla Polski wzoru do naśladowania, gdyż świadczy przede wszystkim o pozostawaniu przez nie nadal pod jakimś – choć często bardzo drobnym – wpływem zewnętrznym lub o kłopotach w radzeniu sobie z własną historią. Jeśli propozycja Platformy ma ukradkiem doprowadzić do zamierzonej przez jej liderów marginalizacji znaczenia polskiego Sejmu w obliczu wejścia do Unii Europejskiej oraz ograniczenia roli parlamentów i prawodawstwa narodowego w zjednoczonej Europie na rzecz ponadnarodowych instytucji i dyrektyw centralnych, to jest ona chybiona, gdyż dyskusja obywatelska na temat przyszłości Europy i jej kształtu – dyskusja obywateli państw europejskich a nie ich przedstawicieli – wcale się jeszcze nie zakończyła, a nawet się jeszcze porządnie nie zaczęła. Wysuwanie zaś tego postulatu już teraz i w taki sposób – jednostronnie, podstępem, bez prawdziwej, merytorycznej dyskusji i pod fałszywym pretekstem uczynienia Sejmu sprawniejszym w stanowieniu prawa – z pewnością nie daje się w żaden sposób pogodzić z wizerunkiem ugrupowania, które mieni się być obywatelskim.
     Niemożność intelektualnego ogarnięcia przez liderów PO całej złożoności ustroju państwowego i całej sieci skomplikowanych powiązań między prawem, instytucjami państwowymi, gospodarką, społeczeństwem i geopolityką powoduje, iż żona JMR na łamach Rzeczpospolitej z 28 sierpnia przedstawia ideę wprowadzenia kaucji dla kandydatów na parlamentarzystów startujących w wyborach z list partyjnych, która nie posiada żadnego sensu praktycznego a jest jedynie radosnym połączeniem jednego z elementów ordynacji większościowej z zupełnie do niego nieprzystającą ordynacją list partyjnych. Ów kompletny brak logiki i zrozumienia elementarnych procesów politycznych oraz sensu istnienia podstawowych instytucji państwowych znajduje swoje odbicie w dwóch kolejnych propozycjach PO, które liderzy partii wysuwają w ramach – niemożliwego do przeprowadzenia w oparciu o istniejące prawo i wybraną procedurę zgłoszenia wniosku – referendum konstytucyjnego. W uzasadnieniu do postulatu całkowitej likwidacji Senatu, czytamy: "mimo świetnych tradycji historycznych Senat nie stał się izbą gromadzącą autorytety, mającą moc sprawczą w najważniejszych dla kraju sprawach. Obecne funkcje Senatu sprowadzają się do poprawek prac Sejmu. Izba wyższa stała się więc "kołem ratunkowym" w przypadkach pomyłek prawnych, które zdarzają się w Sejmie. (…)I rzeczywiście, zdarza się często, że Senat poprawia oczywiste błędy, nawet ortograficzne. Dlatego nazywany jest czasem "izbą kropki i przecinka". W sprawach najważniejszych Senat wykonuje jednak z reguły zadania narzucone przez partię rządzącą i nie spełnia roli niezależnej instytucji, która powstrzymywałaby władzę od tworzenia nadmiaru przepisów. Zatem bez większego ryzyka funkcje Senatu mógłby przejąć Prezydent." Ilość oczywistych idiotyzmów i nonsensów zawartych w tych kilku zdaniach przerasta poziom ignorancji zwykłego człowieka i czytelnik nabiera podejrzeń, czy aby liderzy jednego z głównych obecnie ugrupowań opozycyjnych – pretendującego do utworzenia koalicji rządzącej w Sejmie po przyszłorocznych wyborach w ramach ordynacji wyborczej opartej wciąż o listy partyjne – nie postradali, z jakiegoś powodu, rozumu. Jest rzeczą poniekąd wytłumaczalną, że nie potrafią oni zauważyć tego, co widzą ludzie znający logikę i mechanizmy oddziaływania ordynacji wyborczych na istniejącą rzeczywistość polityczno-społeczną. Nie są zatem w stanie pojąć czegoś co dla innych jest oczywistością, a mianowicie tego, iż obecne bolączki izby wyższej Parlamentu wynikają głównie ze skomplikowanej i nieefektywnej ordynacji wyborczej do Senatu, która stanowi swoiste skrzyżowanie większościowej metody liczenia głosów z wielomandatowymi okręgami wyborczymi (od 2 do 4 mandatów w okręgu) oraz możliwością wielokrotnego oddawania głosu przez jednego wyborcę (wyborca może głosować na tylu kandydatów ilu jest senatorów wybieranych w danym okręgu wyborczym ale może również głosować na mniejszą ich liczbę). Poza istnieniem większościowego systemu naliczania sumarycznie oddanych głosów, ordynacja ta nie zawiera żadnych elementów trwale uzależniających wybieranego od wyborcy i nie posiada mechanizmów pozytywnej selekcji kandydatów na senatora. Jednak główny problem działaczy PO polega na zupełnym niezrozumieniu kompetencji Senatu, jego znaczenia dla sprawnego funkcjonowania państwa oraz jego odpowiedzialności. We wszystkich krajach demokratycznych, w których występuje podział władzy ustawodawczej na dwie izby, podział ów ma na celu przede wszystkim minimalizację błędów popełnianych przy wprowadzaniu w życie nowych i skomplikowanych przepisów prawa. Izba niższa opracowuje zatem poszczególne projekty, które wędrują potem do izby wyższej, gdzie trafiają w ręce osób niezwiązanych dotychczas z procesem ich powstawania, a które swoim świeżym okiem są w stanie nie tylko wychwycić drobne pomyłki drukarskie ale również stwierdzić niezgodność danych zapisów z innymi aktami prawnymi, bądź też niespójność proponowanych rozwiązań albo też ich niekorzystny wpływ na społeczeństwo lub na sytuację ekonomiczno-gospodarczo-polityczną kraju. Izbie wyższej przysługuje zatem prawo wprowadzania określonych poprawek, nad których akceptacją bądź odrzuceniem głosuje potem izba niższa. Funkcja korektorska Senatu, z której żartują sobie do woli liderzy PO, jest zatem jednym z głównych powodów jego istnienia. W przypadku kraju, który nie pracuje nad żadnymi własnymi przepisami w randze ustawy, a który zamierza bezkrytycznie przyjmować wszystkie rozwiązania prawne wypracowane już wcześniej w Brukseli, bądź też budować swój porządek prawny wyłącznie w oparciu o ratyfikowane umowy międzynarodowe opracowane już wcześniej przez jakieś inne gremia, istnienie Senatu nie jest potrzebne. W przypadku Polski, i przy takim niechlujstwie posłów o jakim pisze samokrytycznie klub parlamentarny PO, istnienie Senatu jest wręcz niezbędne. Poza tym, w państwach demokratycznych Sejm, Senat, Rada Ministrów, Prezydent, sądy i trybunały, choć są instytucjami odrębnymi i powołanymi do wykonywania różnych zadań, nie są jednak instytucjami o charakterze opatrznościowymi – zupełnie niezależnymi od siebie i od kogokolwiek innego. Zależą wzajemnie od siebie na zasadach podziału kompetencji i równowagi władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, a przede wszystkim powinny być zależne od woli obywateli i w przypadku Sejmu bądź Senatu realizować program partii, która w odpowiednich wyborach większościowych otrzymała mandat do kierowania ich pracą. Z drugiej strony, istnienie zupełnie od nikogo i niczego niezależnej instytucji, o której marzą liderzy Platformy, mającej moc sprawczą w najważniejszych dla kraju sprawach, czy też jak powinni się byli wyrazić posiadającej uprawnienia władzy wykonawczej, oznacza de facto istnienie swoistego rodzaju dyktatury. Absurd przekazania kompetencji Senatu Prezydentowi RP, czyli stworzenia w Polsce ciała posiadającego uprawnienia zarówno władzy ustawodawczej jak i wykonawczej, nie należy już chyba do grona pomysłów autorskich PO i wzorowany jest raczej na statusie jaki w strukturach zjednoczonej Europy zajmuje obecnie Komisja Europejska, stanowiąc niestety jawne i rzeczywiste pogwałcenie zasady trójpodziału władzy, nie występujące już chyba na świecie w żadnym innym kraju czy tworze państwopodobnym, określającym się jako demokratyczny.
     Na deser Platforma proponuje nam całkowite zniesienie immunitetu poselskiego. Jest prawdą, że ogromna większość Polaków (85% według sondażu PBS przeprowadzonego ostatnio na zlecenie Rzeczpospolitej) ma rację uważając, że posłowie skazani prawomocnym wyrokiem sądu powinni automatycznie tracić swój mandat. Co więcej, należałoby wprowadzić przede wszystkim zakaz kandydowania do Sejmu osób, które były już uprzednio karane za popełnienie przestępstwa z winy umyślnej. Immunitet poselski z pewnością nie może służyć do uniknięcia odpowiedzialności za przestępstwa, zarówno te popełnione przed jego otrzymaniem jak i potem. Dodatkowo, immunitet poselski posła złapanego na gorącym uczynku w trakcie popełniania przez niego czynu przestępczego powinien być uchylany automatycznie, bez potrzeby uzyskania na to zgody Sejmu. Jednak ze względu na bezpieczeństwo państwa nie można – tak jak chce tego PO – doprowadzić do sytuacji, w której posłów nie będzie chronił żaden immunitet, a każda gorąca dyskusja polityczna na forum Sejmu będzie mogła stanowić pretekst dla wytoczenia choćby pozwu cywilnego o zniesławienie. Immunitet poselski ma za zadanie zabezpieczenie Sejmu – tej jednej z najważniejszych instytucji państwowych – przed paraliżem decyzyjnym i niemożliwością wykonywania swoich konstytucyjnych obowiązków, poprzez zagwarantowanie niezależności w wykonywaniu mandatu poselskiego i ochronę posła przed ewentualnymi nadużyciami ze strony innych organów władzy lub też służb bezpieczeństwa. O tym jak łatwo, w przypadku braku immunitetu poselskiego, agenci polskiego i obcego wywiadu cywilnego i wojskowego mogliby sparaliżować działalność Sejmu powinien wiedzieć – jako były współpracownik bezpieki – Andrzej Olechowski, jeden z założycieli PO. Szkoda tylko, że swoim doświadczeniem i swoimi przemyśleniami w tej sprawie nie zdołał podzielić się z resztą centrali partyjnej PO, która bogatsza o te wiadomości może uniknęłaby śmieszności, na jaką skazała się niestety postulując to co postuluje. Choć w sumie przecież równie prawdopodobnym jest i to, że przy obecnym stanie umysłowym liderów Platformy projekt całkowitego zniesienia immunitetu poselskiego pojawił się w ich głowach właśnie w chwilę po przedstawieniu im przez Olechowskiego swoich osobistych doświadczeń ze współpracy ze specsłużbami. W takim wypadku może po prostu nie ma i nigdy nie było żadnej metody aby Platforma Obywatelska mogła się ustrzec politycznej kompromitacji.
     Reasumując, dla dobra Polski należy powiedzieć zdecydowane
NIE – wprowadzeniu ordynacji większościowej na zasadach proponowanych przez PO,
NIE – ograniczeniu liczebności Sejmu proponowanemu pod pozorem walki o jego poprawę przez PO,
NIE – likwidacji Senatu proponowanej pod pozorem oszczędności budżetowych przez PO,
NIE – zupełnej likwidacji immunitetu poselskiego proponowanej przez PO.
To jednak nie wszystko, gdyż dla dobra Polski w następnym roku kalendarzowym będą musieli Państwo znaleźć właściwe odpowiedzi jeszcze na cztery dodatkowe pytania, a mianowicie:
TAK/NIE dla kandydata PO na stanowisko Prezydenta RP
TAK/NIE dla kandydata na posła w Państwa okręgu wyborczym z listy partyjnej PO
TAK/NIE dla kandydata do fotela senatorskiego w Państwa okręgu wyborczym z ramienia PO
TAK/NIE dla projektu konstytucji europejskiej, który przez PO nie będzie atakowany.
Odpowiedzi nie ośmielę się tutaj sugerować. Wiem jednak co może Państwu ułatwić ich znalezienie.
Trzy razy dlaczego
Zamiast wczytywania się w bałamutną i zwodniczą argumentację 4 razy tak, proponuję wszystkim działaczom Platformy oraz wszystkim jej zwolennikom postawienie trzech pytań dlaczego i domaganie się od liderów tego ugrupowania szczerej odpowiedzi:
Dlaczego posłowie z klubu parlamentarnego PO do zmiany obowiązującego prawa wyborczego nie wykorzystują mandatu, który już przecież posiadają, a zamiast tego uciekają się do pomysłu zmiany Konstytucji i karkołomnej inicjatywy zgłaszania projektu obywatelskiego, który nie ma szansy na powodzenie, bo jako inicjatywa obywatelska nie może dotyczyć zmiany ustawy zasadniczej?
Dlaczego posłowie z klubu parlamentarnego PO nie zabiegają o poparcie dla idei zmiany ordynacji wyborczej ze strony posłów innych klubów?
Dlaczego posłowie z klubu parlamentarnego PO wybierają drogę, która zamiast w sposób szybki doprowadzić do zmiany prawa wyborczego, może na kilka najbliższych lat skutecznie zablokować wszelkie próby wprowadzenia JOW w wyborach do Sejmu RP?
     Dobrze jeśli jest to wyłącznie dyletantyzm, gdyż w takiej sytuacji liderzy PO mogą przecież przyjść na wykłady organizowane w całej Polsce przez Ruch na rzecz JOW, wysłuchać przedstawianych tam tez, wziąć udział w debatach ze zwykłymi obywatelami ale również i z rektorami głównych polskich uczelni, które popierają proponowany program zmiany ordynacji wyborczej. Tym samym mogliby odbyć przyspieszony kurs demokracji i wiedzy o ustroju oraz funkcjonowaniu państwa, której do tej pory albo nie byli skłonni albo też nie mieli możliwości zdobyć. Co prawda naukę trzeba by było zacząć od dzieł Platona sprzed ponad 2 tysięcy lat, ale podobno akurat na nią nigdy nie jest za późno.
     Gorzej jednak jeśli owa elementarna niewiedza jest zamierzona. Redaktor Żakowski z Gazety Wyborczej w swoim wywiadzie z JMR z 13 września 2004 roku sugeruje, iż na pozór niezrozumiałe działania Platformy mogłoby dać się wytłumaczyć chęcią odwrócenia uwagi społeczeństwa od rzeczywistych problemów gospodarczych i ustrojowych, z jakimi zmaga się obecnie nasz kraj, i skierowania jej – przed zbliżającymi się wielkimi krokami wyborami – na tory, które dla PO są politycznie wygodne. Wszak – dzięki długoletniej, ciągłej, intensywnej i często samotnej walce Ruchu na rzecz JOW o zwiększenie świadomości społecznej w sprawie znaczenia i roli ordynacji większościowej w kształtowaniu struktur państwowych i funkcjonowaniu państwa – zgodnie z sondażem CBOSu, przeprowadzonym na początku sierpnia 2004 roku, już 43% Polaków opowiada się za wprowadzeniem JOW w wyborach do Sejmu RP. Idąc owym tropem można jednak zajść znacznie dalej niż skłonny jest to uczynić – ze względu na zawodowe uwikłania medialne – redaktor Żakowski i zaryzykować twierdzenie, iż obecna sztucznie wywołana dyskusja nad zmianami Konstytucji RP może mieć na celu świadome odwrócenie uwagi społeczeństwa polskiego od realnych problemów, jakie niesie dla przyszłości Polski i Europy ewentualne zaakceptowanie w referendach ogólnonarodowych obecnego antydemokratycznego projektu konstytucji europejskiej. Zamiast rzeczowej dyskusji o projekcie ustawy zasadniczej Unii Europejskiej przed przyszłorocznym referendum ogólnopolskim w tej sprawie, PO proponuje nam bowiem czczą gadaninę na temat swoich absurdalnych propozycji, wysuwanych rzekomo w ramach mającego się odbyć w roku 2005 – a niemożliwego do przeprowadzenia w oparciu o istniejące prawo i wybraną procedurę zgłoszenia wniosku – referendum ogólnokrajowego w sprawie zmian w Konstytucji RP.
     Najgorzej zaś byłoby wówczas, gdyby posługiwanie się ową pozorną niewiedzą miało na celu możliwie jak najdłuższe zwlekanie z tak bardzo pożądaną zmianą systemu wyborczego w Polsce. Wtedy okazać się może, że kraj nasz nie może już dalej podążać drogą ewolucyjną – obraną przez Ruch na rzecz JOW wzorem Włochów, którzy w ogólnonarodowym referendum z 1993 roku zdecydowanie opowiedzieli się za wprowadzeniem okręgów jednomandatowych, a tym samym za przecięciem u siebie powiązań mafijno-koteryjno-partyjnych, które uniemożliwiały prawidłowy rozwój ich kraju – a jedynym rozwiązaniem dającym szansę na sukces społeczeństwa polskiego jest wybór czegoś na wzór nie tak dawnej przecież gruzińskiej rewolucji różanej. Przykład jest, należy go tylko wcielić w życie. Mam tylko nadzieję, że nie zabraknie wtedy Państwu zapału, tak jak nie brakuje go Państwu teraz i przez ostatnich 11 lat działalności Ruchu, który – wbrew ostracyzmowi politycznemu i blokadzie informacyjnej w oficjalnych środkach masowego przekazu – wiedzę o potrzebie zmiany ordynacji wyborczej i wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych krzewił i krzewi na tyle skutecznie, że trafiła ona już pod strzechy niemal każdego polskiego domostwa.

Wrocław, 15 września 2004