Czy warto uczyć się na cudzych błędach?
Polska jest dzisiaj jednym z najbardziej konsekwentnych adwokatów Ukrainy w jej dążeniach do integracji z Unią Europejską, a co więcej, Polska jawi się Ukrainie jako swego rodzaju wzór – udany przykład pokonywania trudności na drodze włączenia się w wielką europejską rodzinę. Przynajmniej na Ukrainie, wielu tak uważa. W tym kontekście, w ukraińskich środowiskach politycznych i akademickich nieustannie toczą się dyskusje o konieczności głębokiej analizy polskiego doświadczenia, aby – na ile tylko się da – ustrzec się łatwych do przewidzenia błędów. Dobrosąsiedzkie stosunki opierają się przecież na nieustannej, wzajemnej i dwustronnej wymianie, także wymianie doświadczeń. Naturalnie, że nie każde doświadczenie okazuje się być doświadczeniem pozytywnym i zasługującym na naśladownictwo. Ale, jak powiada moja znajoma – doświadczenie negatywne jest też ważnym doświadczeniem, a jego pożyteczność polega chociażby na tym, że druga strona dowiaduje się, iż rozważaną drogą iść nie należy.
Ukrainę zalewa dzisiaj fala kolejnego kryzysu politycznego, ciągnącego za sobą nie tylko główne postacie sceny politycznej, ale i podstawowe instytucje ustrojowe. Swoją nieumiejętność, lub niechęć, do zawierania kompromisów politycy usprawiedliwiają najczęściej nieodpowiednimi rozwiązaniami konstytucyjnymi i, naturalnie, formułują najróżniejsze propozycje zmian. I tak, na przykład, prezydent Wiktor Juszczenko opowiada się za projektem, który przewiduje wzmocnienie roli i statusu prezydenta, podczas gdy premier Julia Tymoszenko wypowiada się zdecydowanie na rzecz przejścia do ustroju parlamentarno-gabinetowego. Dwa tygodnie temu pojawił się w ukraińskim internecie projekt zmiany Konstytucji, opracowany przez Koalicję Julii Tymoszenko (BJUT). Niektóre, zawarte tam propozycje, okazały się tak daleko idące, że sprowokowały szeroką i ostrą dyskusję nie tylko wśród polityków i ekspertów, ale także i w szerokich kręgach społecznych. Najbardziej kontrowersyjne okazały się postulaty dotyczące zmiany systemu wyborczego do Parlamentu Ukrainy. Przyjrzyjmy się tym pomysłom.
Reforma proponowana przez Blok Julii Tymoszenko (BJUT)
Po pierwsze, proponuje się, żeby szczegóły systemu wyborczego zostały wpisane w Konstytucję. Do tej pory system wyborczy określała Ustawa, aby ją zmienić wystarczała zwykła większość głosów (226), natomiast w przypadku wpisania ordynacji wyborczej do Konstytucji konieczna będzie większość konstytucyjna (300) i specjalna procedura.
Po drugie, projekt BJUT przewiduje zachowanie proporcjonalnej zasady wyborów, jednak z pewnymi zmianami, według czysto ukraińskiego know-how. Proponuje się więc zamienić obecne zamknięte (niejawne) listy partyjne listami otwartymi (wyborcy będą widzieli na nich nazwiska kandydatów), nie mówi się jednak o tym, jak te listy miałyby, w rzeczywistości, wyglądać. Chociaż kandydaci mają być teraz związani z konkretnymi okręgami, to nie wiadomo ani ile będzie tych okręgów, ani jakie będą ich rozmiary.
Po trzecie, proponuje się obniżenie progu wyborczego z 3% do 1%. Mogłoby się wydawać, że w ten sposób projektodawcy chcą zbliżyć się do ideału proporcjonalności! Przecież im niższy próg, tym większa szansa na lepszą proporcjonalność. Nie spieszmy się jednak z wyciąganiem wniosków: BJUT proponuje wybory w dwóch turach. Jeśli w pierwszej turze żadna z partii, lub koalicji partyjnych, nie uzyska bezwzględnej większości mandatów parlamentarnych, wówczas przeprowadza się drugą turę, w której uczestniczyć będą tylko dwie partie, jakie w pierwszej turze uzyskają najwięcej głosów. W sytuacji, w której żadna z partii politycznych nie jest w stanie zdobyć więcej niż ok. 30% głosów – a taka przecież jest rzeczywistość polityczna – druga tura będzie nieunikniona. Oznacza to w praktyce, że wszystkie pozostałe partie polityczne – poza dwiema pierwszymi – niezależnie od ilości wyborców, którzy je poprą, nie będą miały szans na przedstawicielstwo parlamentarne. Co można powiedzieć o takiej realizacji zasady proporcjonalności?
Na tym nie koniec. Zacytujmy: Partia może zmieniać kolejność kandydatów na liście wyborczej w ciągu 7 dni od daty zatwierdzenia wyników wyborów. Postulat taki podważa samą zasadę demokratycznych wyborów.
Wyobraźmy sobie funkcjonowanie takiej procedury, z pozycji obywatela, dla którego przecież w ogóle wybory się przeprowadza. Zgodnie z obowiązującym dzisiaj prawem konkurować w wyborach mogą wyłącznie partie polityczne. W dodatku nie wszystkie, a tylko takie, które zostały zarejestrowane nie później niż na 365 dni przed dniem głosowania. Partie polityczne i koalicje partyjne zatwierdzają listy kandydatów na swoich konwencjach wyborczych. Tradycyjnie, nie mają tam wstępu przedstawiciele prasy. Tak, na przykład, przebiegały poprzednie zjazdy wyborcze BJUT – przed przedstawicielami środków przekazu drzwi były zamknięte. Tak sporządzone listy kandydatów odda się pod osąd obywateli, którzy pójdą do swoich komisji wyborczych, otrzymają karty do głosowania, odpowiednio wypełnią i wrzucą do urn. Następnie, po dokonaniu odpowiednich obliczeń, Państwowa Komisja Wyborcza ogłosi wyniki wyborów. Po takim orzeczeniu kierownictwa partyjne będą miały jeszcze cały tydzień, aby dokonać analizy i wprowadzić poprawki do decyzji wyborców.
Czemu to ma służyć?
Nasuwa się pytanie: po co kierownictwom partii potrzebne są takie sztuczki? Ordynacja wyborcza pozwala umieścić na listach partyjnych 450 kandydatów na posłów. Jeśli jednak sondaże przedwyborcze pokazują, że partia nie ma szans na więcej niż np. 100 mandatów, to kandydatów spoza pierwszej setki bardzo trudno zmotywować do aktywnego uczestnictwa w kampanii wyborczej. I istotnie, z jakiego powodu pozostałych 350 kandydatów ma inwestować w kampanię wyborczą pieniądze, pracę czy inne środki, jeżeli jest jasne, że nie mają żadnych szans na wejście do parlamentu? Tymczasem, jeśli kierownictwo partii może, po głosowaniu, w dowolny sposób zmienić kolejność na liście i wprowadzić kogo chce, to każdy kandydat uzyskuje w ten sposób szansę wyboru, bez względu na liczbę oddanych na niego głosów.
Z drugiej strony, partyjni bonzowie uzyskują jeszcze inną możliwość manipulowania swoimi ludźmi: taki zapis pozwoli im kontrolować swoich kandydatów nie tylko przed dniem powszechnego głosowania, ale również i po nim. Jeśli jakiś kandydat pozwoli sobie, w czasie trwania kampanii wyborczej, na niewłaściwe – z punktu widzenia kierownictwa – zachowania, to nawet jeśli znajduje się na czele listy, po dniu wyborów można go będzie przenieść na sam dół i posłem nie zostanie.
Warto wreszcie wspomnieć o jeszcze jednym drobnym szczególe: BJUT proponuje wpisanie do Konstytucji zasady tzw. mandatu imperatywnego. Według BJUT jego istota polega na tym, że kierownictwo partii może podjąć decyzję o wykluczeniu jakiegoś posła z frakcji parlamentarnej, a taka decyzja pociągałaby za sobą również utratę mandatu. Podstawą do wykluczenia może być cokolwiek: głosowanie niezgodne z instrukcją partii, niewykonywanie poleceń kierownictwa, zajmowanie niewłaściwego stanowiska w takich czy innych sprawach. Co więcej, projekt Konstytucji opracowany prze BJUT postuluje usunięcie dotychczasowej normy konstytucyjnej, zobowiązującej posłów do osobistego głosowania. Wydaje się, że ta zmiana ma umożliwić, przy jakichś głosowaniach zasadniczych, uniknięcie niebezpieczeństwa wyłamania się posła z dyscypliny partyjnej: szef będzie zbierać kartki z głosami posłów i dopiero potem deklarować oficjalne stanowisko partii.
Z powyższego wolno wyciągnąć wniosek, że zasadniczym celem, jaki przyświeca kierownictwu BJUT, jest narzucenie pełnej partyjnej kontroli nad wybrańcami narodu. Oczywiście, kontrolę tę mają sprawować funkcjonariusze partii. W takim przypadku zatraca się całkowicie pierwotny sens takich pojęć, jak przedstawicielstwo, wybory czy demokracja.
A czy w Polsce możliwe byłyby takie pomysły?
Po zaznajomieniu się i przeanalizowaniu projektu konstytucji wg. BJUT, zadaję sobie pytanie: czy pojawienie się tego rodzaju pomysłów byłoby możliwe u naszego polskiego sąsiada? Czy któryś z polskich polityków miałby odwagę z takimi inicjatywami wystąpić? A przede wszystkim: w jakim celu?
Pewna znajomość polskiego kontekstu politycznego pozwala żywić wątpliwości, czy tego rodzaju sytuacje mogłyby mieć teraz miejsce w Polsce. Naturalnie, można by długo rozwodzić się nad rolą kultury politycznej, wartościach europejskich i temu podobnych abstrakcjach, jednak wydaje się, iż zasadniczym czynnikiem, który staje na przeszkodzie tak absurdalnego upartyjnienia systemu politycznego w Polsce, jest Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. To właśnie ci ludzie, którzy już od ponad 15 lat upowszechniają ideę JOW, w znacznym stopniu określili główny kierunek dyskusji o reformie systemu wyborczego. Wynikiem ich pracy jest fakt, że we wszystkich debatach na temat ordynacji wyborczej propozycja JOW rozważana jest jako jedna z realnych możliwości. Dzisiaj w Polsce, podobnie jak na Ukrainie, elity polityczne absolutnie nie są zainteresowane odrzuceniem systemu proporcjonalnego, który gwarantuje im monopol władzy. Podczas gdy na Ukrainie, wobec nieistnienia jakiejkolwiek zorganizowanej opozycji obywatelskiej, elity te otwarcie starają się pogłębić upartyjnienie państwa, to ich polski odpowiednik o takich możliwościach może jedynie marzyć.
Motywacją do napisania tego tekstu była nie tylko chęć podzielenia się analizą koncepcji ustrojowych, jakie są dzisiaj propagowane na Ukrainie, ale także pokazanie, jak ważną rzeczą jest istnienie organizacji społecznych, usiłujących ograniczyć partyjny totalitaryzm. Dla działaczy Ruchu JOW, patrząc z perspektywy zamierzonego celu, sukcesem będzie dopiero przejście na brytyjski system wyborczy. Jeśli jednak popatrzmy na polską sytuację z perspektywy ukraińskiej, to za znaczące osiągnięcie należy uznać fakt, że w obecnej sytuacji w Polsce, żadna siła polityczna nie pozwali sobie na formułowanie propozycji, jakie na Ukrainie, otwarcie i bez wahania, wysuwa koalicja podporządkowana urzędującemu premierowi. Ta sytuacja jest nie tyle przejawem „cywilizacyjnej dojrzałości polskiej elity, ile wynikiem istnienia ludzi, których aktywna obywatelska postawa przeszkadza partyjnej elicie całkowicie ignorować prawa obywateli. I jeśli tego za mało na powód do dumy, to z pewnością warto to docenić.
- O Ruchu JOW i uczeniu się na cudzych błędach - 25 maja 2008
- O tym, jak powstają mity - 6 maja 2008
- O tzw. wyborach większościowych na Ukrainie - 12 stycznia 2008
- Uczestnictwo w wyborach obowiązkiem obywatelskim. Perspektywa ukraińska - 24 października 2007
- Zaczarowany krąg ukraińskich wyborów - 15 października 2007