Spór pomiędzy zwolennikami ordynacji proporcjonalnej (obowiązującej obecnie w naszym nieszczęsnym kraju), a większościowej z jednomandatowymi okręgami wyborczymi (JOW-ami) trwa w najlepsze i nic nie wskazuje na to, by miał się kiedykolwiek skończyć.
Ci pierwsi podnoszą argument o tym, że JOW-y zapełnią Sejm cwaniakami pokroju Henryka Stokłosy, których stać będzie na kupienie sobie głosów w swoim okręgu, kiedy najdzie ich kaprys by sobie poposłować albo gdy wiszący na karku prokurator zmusi ich do szukania ochrony za immunitetem. Ci drudzy twierdzą, że tylko JOW-y przywrócą Narodowi należne mu miejsce suwerena i ukrócą wszechwładzę partyjnych kacyków twardą ręką trzymających swoich posłów i narzucających partyjną dyscyplinę za każdym razem, kiedy nie mają pewności, że głosowanie odbędzie się według ich woli. Pośród PiS-owskiej części dyskutantów pojawia się też teza, że gdyby ordynacja większościowa obowiązywała podczas ostatnich wyborów to Platforma Obywatelska zyskałaby jeszcze większą przewagę niż ma obecnie i byłaby w stanie rządzić samodzielnie. Ten ostatni argument jest kompletnie od czapy zważywszy na podziały wewnątrz partii Donalda Tuska, który nie jeden raz zmuszony był łamać kręgosłupy swoich posłów – gdyby byli oni wybierani w ramach jednomandatowych okręgów zwyczajnie nie byłby w stanie tego zrobić. Co do pozostałych argumentów…
Przede wszystkim ordynacja proporcjonalna jest mocno korupcjogenna i uzależniająca państwo od grup wpływu. Gdybym, załóżmy, dziś chciał sobie kupić ustawę wystarczy, żebym przekupił trzech facetów – powiedzmy Tuska, Millera i Piechocińskiego. Trzem gościom wręczam „prezenty” i ustawa jest moja, już oni się o to postarają. Gdybym taką samą ustawę chciał sobie kupić w Sejmie, do którego posłowie zostali wybrani w okręgach jednomandatowych zmuszony byłbym przekupić 231 (słownie: dwustu trzydziestu jeden) pojedynczych polityków. Powie ktoś, że szary poseł jest tańszy w zakupie niż prominentny Bwana Kubwa czy inny Wielki Mzimu. To prawda, ale zakup połowy Sejmu i tak będzie droższy od przekupienia trzech wysokich rangą bonzów. Zresztą, przecież wcale nie muszę płacić, mogę oprzeć się na szantażu – znalezienie kwitów na trzech ludzi, w dodatku takich, którzy od lat siedzą w polityce będzie o wiele łatwiejsze niż znalezienie tychże kwitów na połowę sejmowej populacji złożonej w większości z szaraczków – w dodatku kwitów na tyle mocnych, by ugięli się pod presją, by nie opłacało im się ryzykować ujawnienia ich treści.
To dlatego właśnie Amerykanie „wprowadzając demokrację” w Afganistanie narzucili temu krajowi ordynację proporcjonalną – by móc go kontrolować za pomocą kilku ludzi, którzy pozostaną im wierni albo nie będą mieli innego wyjścia niż służyć Wielkiemu Żandarmowi. We wszystkich krajach, które coś na świecie znaczą obowiązuje ordynacja większościowa z JOW – w USA, Wielkiej Brytanii, Francji… krajach demokratycznych, ma się rozumieć, zatem proszę przykład Rosji zachować sobie na lepsze czasy. Przykład Izraela także – kraj będący w stanie permanentnej wojny, otoczony wrogami i zagrożony wymazaniem z mapy ma nieco inne priorytety, a już starożytni wiedzieli, że w czasie konfliktu zbrojnego lepiej jest, kiedy władza skupia się w jednym ręku.
W Polsce żadna z dużych partii politycznych nie chce zmiany ordynacji wyborczej na większościową. Głównie dlatego, że oznaczałoby to utratę niemal dyktatorskiej władzy dzierżonej przez ich szefów. Drugim powodem, widocznym zwłaszcza w dobie nasilonej polityki integracyjnej prowadzonej przez brukselskich eurokratów, jest strach przed własnym narodem, który może się zbuntować i pokazać Unii Europejskiej klasycznego wała, a mając wpływ na posłów i prowadzoną politykę tenże wał może być bardzo skuteczny. Ordynacja proporcjonalna jest ordynacją krajów zależnych, krajów nie prowadzących własnej polityki zagranicznej, krajów wpatrzonych w metropolię, których rządy bez szemrania wykonują płynące stamtąd polecenia – mówiąc krótko i węzłowato jest to namiastka demokracji obowiązująca nie tyle nawet w krajach postkolonialnych, co będących de facto kondominium rządzonych przez wielkich i potężnych. Dlatego – jestem o tym święcie przekonany – pomysł zmielenia podpisów zebranych przez Platformę Obywatelską pod wnioskiem o słynne już referendum, zmieniające konstytucję i ordynację wyborczą, nie wyszedł bezpośrednio od Donalda Tuska, ale narodził się gdzieś tam w brukselskich gabinetach zajmowanych przez unijnych włodarzy, którzy po dwóch latach rządów człowieka w miarę samodzielnego nagle dostrzegli szansę skolonizowania naszego kraju i uczynienia z niego prowincji rodzącego się superpaństwa.
Źródło: http://alexd.salon24.pl/561081,jow-y-czyli-niezaleznosc

- Aferzyści, złodzieje i idioci czyli wszystkich won! - 28 lutego 2014
- JOW-y czyli niezależność - 14 stycznia 2014
- Grzech jedynej słuszności - 30 sierpnia 2013
- Finansowanie partii, czyli wiele hałasu o nic - 2 lipca 2013
- JOW – Jarosławowi Kaczyńskiemu do sztambucha - 30 czerwca 2013
przed nami szersza dyskusja geopolityczna – narzucenie przez Stany Zjednoczone porządku post-PRLowskiego nie wymagało najazdu zbrojnego, lecz z drugiej strony ten porządek nie zaistniał ot tak sobie „w wyniku uzgodnień okrągłego stołu”? przecież zwycięstwo nad „imperum zła” to nie była czysta filantropia, a Reagan to nie dobry Samarytanin, który bezinteresownie podarował Polakom „wolność”, nie ulega wątpliwości, że jakiś tam rachunek St.Zj. Polsce wystawiły i go zrealizowały
Nawet gdyby przyjąć takie rozumowanie, trudno mi znaleźć bezpośredni związek z ordynacją wyborczą do Sejmu RP od 1991 roku. Myślę, że wzięła się z trzech powodów: 1) nawiązania do tradycji parlamentaryzmu Konstytucji marcowej, 2) interesów małych grup politycznych, 3) wymuszenie dalszego zróżnicowania sceny politycznej po rozpadzie PZPR i obozu solidarnościowego.
Paradoksalnie uważam, że w tamtym krótkim okresie system proporcjonalny był potrzebny, żeby wykazać faktyczną siłę przebicia tego mnóstwa nowych ugrupowań i żeby nie powstał jedno- lub dwupartyjny rząd ugrupowań, które uzyskały jakiś śmieszny odsetek głosów. Trzeba było jednak przejść na system proporcjonalny już po 1993 czy 1995 roku…
Swoją drogą ciekawe, że losy systemu partyjnego w pierwszych latach po upadku monopolu partii komunistycznych potoczyły się zgoła różnie w trzech sąsiednich krajach – w Polsce i na Węgrzech nie wykształciła się żadna ewidentnie wiodąca siła (w Polsce rozdrobnienie było znacznie większe), zaś w Czechosłowacji scenę polityczną zdominowała (i to w zasadzie w całym kraju) „dysydencka” koalicja Forum Obywatelskiego i Społeczeństwa przeciw Przemocy. Gdyby w 1990 roku były tam JOW-y (paradoksalnie były tak wcześniej – choć z jednym kandydatem na mandat…), nie wiem, czy byłoby to aż tak korzystne – posłów z pozostałych ugrupowań byłoby w porywach 5–10% (skądinąd nie ogólnokrajowych, lecz autonomistów morawskich).
nie ma potrzeby powoływania się na Afganistan (gdzie to w ogóle jest?), skoro znacznie bliżej, znaczy się w Polsce, Jankesi narzucili ordynację proporcjonalną i nie tylko
Nie wydaje mi się, aby Stany Zjednoczone kiedykolwiek najechały Polskę i miały kluczowy wpływ na jej władze i ustawodawstwo.