/Lek na rządowe kryzysy

Lek na rządowe kryzysy

To nie kryzys, to rezultat – tę frazę, znaną z publicystyki zmarłego przed piętnastoma laty Stefana Kisielewskiego, bez trudu można odnieść do aktualnych kłopotów z uzyskaniem przez PiS większości parlamentarnej. Nie jest to bowiem pierwsza taka sytuacja, ani podczas obecnej kadencji, ani podczas całej tzw. transformacji ustrojowej. Przyczyna i zarazem rozwiązanie tych problemów leży w ordynacji wyborczej.

W krajach, gdzie często wybuchają tzw. kryzysy rządowe, nieraz zdarzają się przedterminowe wybory. W Polsce po 1989 r. doszło do nich tylko raz (z przyczyn szczególnych – chodziło o zastąpienie parlamentu kontraktowego przez wybrany w wolnych wyborach). Jednak zarówno rząd Buzka, jak i rząd Millera były adresatami kierowanych ze strony opozycji parlamentarnej wezwań do dymisji i rozpisania wcześniejszych wyborów.

Mówienie o przedwczesnych wyborach jest, moim zdaniem, naganne. Obojętnie, czy pochodzi od polityków aktualnie znajdujących się w opozycji parlamentarnej (jak w dwóch powyższych przykładach), czy od reprezentujących obóz rządowy (w ostatnich kilku miesiącach). Podobne wezwanie oznacza bowiem niepoważne traktowanie wyborców i uzyskanego od nich mandatu. Jest to powiedzenie wyborcom: niedobrze zagłosowaliście, poprawcie się. Kandydując do organu władzy, który w danym składzie powinien pracować przez cztery lata, politycy milcząco zawierają umowę z wyborcami: Podejmujemy się reprezentować was przez cztery lata, zatem ucieczka w przedwczesne wybory jest czymś w rodzaju politycznej dezercji.

Taka sytuacja powinna być prawnie uniemożliwiona. Najkorzystniejszą sytuacją byłoby usztywnienie terminów wyborów i wprowadzenie reguły stanowiącej, by odstąpienie od nich wchodziło w rachubę tylko z powodu działania siły wyższej (jak np. katastrofa naturalna albo wojna). Gdyby jednak doszło, o czym mówi się ostatnio coraz częściej, do wyborów parlamentarnych w listopadzie (wraz z drugą turą wyborów samorządowych), powstałaby znakomita okazja do tego, by ustanowić zasadę, która obowiązywałaby w przyszłości, że wszystkie obieralne organy władzy (Prezydent, Zgromadzenie Narodowe oraz władze samorządowe wszystkich szczebli) są powoływane jednocześnie, na przykład 11 listopada, co cztery albo co pięć lat (długość kadencji to osobna kwestia).

Sprzyjałaby temu okoliczność, że pięcioletnia kadencja Prezydenta oraz czteroletnie kadencje Sejmu, Senatu i organów władz lokalnych zakończyłyby się jesienią 2010 roku. W Polsce w latach 60. wybory były fikcją, niemniej jednak były tańsze, bo Sejm i Rady narodowe wybierano jednocześnie (kadencja Rad Narodowych w tym celu została uprzednio wydłużona z 3 do 4 lat). Jednak także w bogatych Stanach Zjednoczonych terminy wyborów są maksymalnie komasowane.

Wybory w Polsce są bardzo kosztowne. Jeśli uwzględnić 4 drugie tury niektórych wyborów oraz 4 referenda, to w ciągu 19 lat kalendarzowych 1987-2005 miały miejsce 23 powszechne głosowania. Daje to więcej niż jedno głosowanie rocznie! Jednak problem leży nie tylko w kosztach finansowych elekcji Nie mniej obciążające mogą być koszty społeczne, bowiem wiele decyzji jest przez rządzących podejmowanych (albo nie podejmowanych!) z myślą o trwającej lub zbliżającej się kolejnej kampanii wyborczej.

Zwycięzca bierze wszystko
Głośny ostatnio przypadek tzw. korupcji politycznej ma wiele odpowiedników w historii kilkunastu minionych lat. Parlamentarzyści w trakcie kadencji zmieniali przynależność partyjną, niekiedy na taką, która w momencie ich wyboru jeszcze nie istniała. Tylko w krótkiej, półtorarocznej kadencji 1991-93 było aż 270 przypadków zmiany przynależności partyjnej przez posłów! Ilość frakcji parlamentarnych wzrosła w tym czasie z 29 do 40.

W zasadzie każdy przypadek powierzenia stanowiska rządowego posłowi albo senatorowi należącemu do partii dominującej albo do takiej, która wespół z dominującą należy do koalicji rządowej, zasługuje na podobnie surową ocenę i powinien być prawnie niedozwolony (w imię rozdziału władz – prawodawczej i wykonawczej). Jednak w państwach, gdzie obowiązują większościowe ordynacje wyborcze, znika konieczność zawiązywania koalicji rządowych. Jest to możliwe dzięki działaniu zasady: zwycięzca bierze wszystko, która sprawia, że skład rządu może być znany praktycznie nazajutrz po wyborach, bo nie potrzeba mozolnie, tygodniami montować koalicji wspierającej powstały gabinet.

Jak dało się słyszeć w ostatnich dniach, Prawo i Sprawiedliwość zamierza wprowadzić do ordynacji zasadę zwycięzca bierze wszystko, co świadczy o tym, że aktualna elita władzy zbliża się coraz bardziej do zaakceptowania Jednomandatowych Okręgów Wyborczych (ustanowienie ich skutkowałoby działaniem tej właśnie zasady). Warto obserwować, jak wobec tego zachowa się ta część opozycji, która od pewnego czasu akceptuje większościową ordynację: pozostanie przy swoim przekonaniu, czy w imię opozycyjności okaże przekorę.

Ordynacja dysproporcjonalna
W Polsce obowiązuje ordynacja proporcjonalna, ale cóż to za proporcjonalność?! Przeciwnicy stronnictw post-PRL-owskich mogli w 1993 (a ponownie w 2001) roku ubolewać nad tym, że SLD, UP i PSL zyskały razem mniej niż połowę głosów w wyborach do Sejmu, ale ponad połowę mandatów poselskich. Zupełnie podobnie przeciwnicy ugrupowań posierpniowych mogli w 1997 roku być niezadowoleni z faktu, że AWS i UW przejęły władzę w dokładnie tak samo dziwny sposób. Ordynacja wyborcza była u nas poprawiana przed każdymi wyborami, jednak są to ciągle warianty ordynacji proporcjonalnej, ale naprawdę, jak pokazują wyniki wyborów – DYSproporcjonalnej.

Ordynacja tzw. proporcjonalna nie spełnia aż trzech konstytucyjnych wymagań: wybory przeprowadzane według tej ordynacji NIE są równe, NIE są bezpośrednie, NIE są też proporcjonalne.

Równości przeczy zasada progów wyborczych: wyborcy popierający listy, które nie miały szczęścia w skali kraju przekroczyć przepisanej w ordynacji bariery, są przez to całkowicie nie reprezentowani w odróżnieniu od wyborców, którzy poparli inne listy kandydatów. Zresztą idealnie reprezentatywnej ordynacji wyborczej nie ma i być nie może, a to z przyczyn czysto matematycznych. Pewne oczywiste warunki sprawiedliwości, nakładane na ordynację wyborczą, są po prostu wzajemnie sprzeczne. Gdy np. 55 wyborców chce dokonać wyboru swojego reprezentanta spośród 5 kandydatów, to istnieje pięć sposobów przeliczania głosów, z których każdy – przy tym samym podziale preferencji wśród nich – prowadzi do… innego rezultatu! Jakże to przypomina pierwszą turę wyborów prezydenckich w Polsce w 1990 r. z sześcioma kandydatami…

Z zasadą bezpośredniości nie daje się pogodzić fakt, że wyborca głosuje na kandydata Zielińskiego, ale nie on zostanie dzięki temu posłem, lecz kandydat Malinowski z tej samej listy okręgowej.

Zasada proporcjonalności wyborów nie jest realizowana z dwóch powodów: w różnych okręgach ilość wyborców przypadających na jeden mandat jest bardzo różna (różnica może wynosić nawet kilkadziesiąt procent); ponadto nawet w tym samym okręgu Malinowski może mieć mniej głosów i zostać posłem, a Zieliński więcej, ale nie znaleźć się w Sejmie. Dlatego jest to ordynacja dysproporcjonalna.

Zalety wyborów większościowych
Czołowi zwolennicy ordynacji większościowej niejednokrotnie zwracali uwagę na to, że jest ona bardziej proporcjonalna od… proporcjonalnej. Niedawno ponownie uczynił to prof. Jerzy Przystawa w artykule: Kiedy prawdziwie Polacy powstaną zamieszczonym 22 marca 2006 r. w portalu ASME. Nie podejrzewam żadnego z liderów partyjnych w Polsce o niezdolność do zrozumienia, o co tutaj chodzi. Dlatego przychodzi mi na myśl smętna konstatacja prof. Przystawy: Tylko elity są przeciw (tytuł artykułu w tygodniku "Najwyższym Czasie!" z 19 lipca 1997 r.). Autor pisał tam również o bliskim związku między ordynacją wyborczą a notorycznymi aferami, uderzającymi w naszą wspólną narodową kiesę. Właśnie Mirosław Dakowski i Jerzy Przystawa od wczesnych lat 90. należą do orędowników stanowienia większościowej ordynacji wyborczej i za jej pomocą położenia kresu aferom w rodzaju FOZZ.

Ordynacja większościowa odznacza się istotnymi zaletami. Należy wśród nich wymienić: 1) pozytywną selekcję kandydatów, 2) większą stabilność polityczną kraju, 3) większą jasność reguł gry oraz prostotę i szybkość procedury, 4) większą łatwość wymiany elit (i to już po jednej kadencji!), 5) większą sprawiedliwość wyborów, a wreszcie: 6) niższy (dla budżetu państwa i dla samych stronnictw) koszt wyborów.

Przywódcy Prawa i Sprawiedliwości są od lat wytrwałymi przeciwnikami okręgów jednomandatowych. Wydaje się jednak, że doświadczenia Polski z modyfikowaniem ordynacji przewidującej wielomandatowe okręgi w kilkunastu minionych latach są dostatecznie pouczające, aby wreszcie chcieć wyjść z tego zaklętego kręgu.

Ordynacją w afery
Pewne światło na to, komu (tzn. jakim kategoriom ludzi) może zależeć na zapobieżeniu zmianie ordynacji wyborczej z dysproporcjonalnej na większościową, rzucają porównania sięgające poza granice Polski. Kraje z ordynacją dysproporcjonalną są bardziej podatne na takie negatywne zjawiska jak: przerost biurokracji, przekupstwo wśród urzędników i długotrwałe pozostawanie władzy politycznej (pomimo wolnych wyborów) w rękach jednego albo nielicznych (i niewiele różniących się między sobą) stronnictw.

Pouczający jest tu przykład Włoch, gdzie przez kilkadziesiąt kolejnych lat przez ławy rządowe przetoczyło się tyle ekip, że trudno je wszystkie spamiętać. Nietrwałe koalicje powodowały częste zmiany gabinetów, nieraz za cenę przedterminowych wyborów, a mimo to bardzo wielu kolejnych premierów reprezentowało tę samą partię (chadecję). Stosowano tam oczywiście ordynację tzw. proporcjonalną. Odmienna sytuacja istnieje w Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązuje głosowanie większościowe. Różnica jest aż nader widoczna. Brytyjczycy doznawali istotnych zmian rządów dopiero po przechyleniu się szali społecznego poparcia z laburzystów ku konserwatystom (albo odwrotnie). Natomiast wybory odbywające się w z góry przepisanych terminach powodowały tylko nieznaczne zmiany ekip rządowych w ramach tej samej partii politycznej.

Poza Włochami, przykładami państw nękanych patologiami wywołanymi ordynacją proporcjonalną mogą być kraje takie jak Meksyk, Szwecja, Izrael oraz (do niedawna mająca taką ordynację) Japonia. W każdym z tych krajów wyraźnie występuje przynajmniej jedno z opisanych wyżej szkodliwych zjawisk, a tamtejsi Sojusznicy Lewych Dochodów nie potrzebują przy okazji każdych kolejnych wyborów na nowo wydeptywać ścieżek do nowych potencjalnych łapówkobiorców, bowiem samopowielanie się elit poprzez ordynację dysproporcjonalną sprzyja niemałej stabilności w środowisku osób skłonnych dawać się przekupić.

Daj kreskę Doweyce!
Kwestia ordynacji wyborczej dla Polski została postawiona w 1997 roku, podczas prac nad konstytucją. Przewodniczący AWS Marian Krzaklewski przemawiał na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego podczas debaty konstytucyjnej. Środki przekazu zwróciły jednak uwagę tylko na niektóre fragmenty jego wystąpienia, budzące mało uzasadnione emocje po obu stronach sporu, a dotyczące spraw symbolicznych, trudnych do prawnego skonkretyzowania, przy tym w niemałej mierze pozornych. Przewodniczący Krzaklewski prezentował wówczas projekt konstytucji, nazywany obywatelskim, który był popierany przez Akcję Wyborczą Solidarność i Ruch Odbudowy Polski, a stanowił kontr-projekt w stosunku do tego, który przygotowała Komisja Konstytucyjna i który cieszył się poparciem SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy.

Projekt obywatelski przewidywał większościową ordynację wyborczą dla przynajmniej dwóch trzecich składu Sejmu. Jednak przemówienie posła Wojciecha Błasiaka, który owego dnia skrytykował ordynację tzw. proporcjonalną jako odpowiedzialną za samopowielanie się elit, zaś zaproponował… poprawkę, przewidującą konstytucyjne umocowanie ordynacji większościowej, zostało potraktowane w bardzo znamienny sposób: na sali starano się tupaniem zagłuszyć jego słowa, natomiast relacje radiowe i telewizyjne tego przemówienia w ogóle nie dostrzegły.

Przypominało to osiemnastowieczną kuratelę późniejszych mocarstw rozbiorczych nad utrzymaniem korzystnego dla nich, słabego ustroju Pierwszej Rzeczypospolitej, a między innymi zasady liberum veto! Ówczesny model demokracji nie był wolny od wad, ale były to wady inne niż obecnie.

Długotrwała polska tradycja, sięgająca czasów I Rzeczypospolitej, największego państwa demokratycznego, jak na owe czasy, mieści w sobie także ideę JOW: jeden powiat – jeden poseł. Przypomniał to Andrzej Lipiński swoim artykułem w "Najwyższym Czasie" z 28 listopada 1992 r., cytując w jego tytule frazę z Pana Tadeusza: Daj kreskę Doweyce!

About Konrad Turzyński

541 wyświetlen