/Czytelnie dla wyborców

Czytelnie dla wyborców

Najbardziej zagorzali zwolennicy jednomandatowej ordynacji wyborczej pomawiają jej przeciwników o lęk przed "prawdziwą demokracją" i utratą stołków. Jej przeciwnicy przestrzegają przed rozdrobnieniem Sejmu, populizmem, lokalnym partykularyzmem posłów i wysypem powiatowych atamanów. Znam rozsądnych i szlachetnych ludzi, którzy różnią się opiniami w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych, a różnice te wynikają z ich przekonań o tym, co jest w demokracji najważniejsze.
     Należy dokonać zasadniczego rozróżnienia dwóch typów demokracji: większościowej i negocjacyjnej. W demokracji większościowej najważniejsze jest wyłonienie rządu ze stabilną większością w parlamencie, najlepiej jednopartyjnego, bo wtedy wyborcy wiedzą, kto odpowiada za wyniki jego działania. Ordynacja większościowa zakłada, że każdy okręg wyborczy reprezentowany jest przez jedną osobę, która dostała najwięcej głosów. To jest właśnie JOW.
     Priorytety demokracji negocjacyjnej są inne. Tutaj celem ordynacji wyborczej jest jak najwierniejsze odzwierciedlenie w parlamencie rozkładu głosów oddanych przez elektorat na poszczególne partie. Idealna reprezentacja parlamentarna, która zapewniłaby stuprocentowe odwzorowanie wyników wyborów, jest niezbyt praktyczna, bo parlament składałby się ze zbyt dużej liczby partii. Najczęstszym rozwiązaniem jest więc ordynacja proporcjonalna z progiem wyborczym i którąś z formuł rozdzielania nadwyżki mandatów między partie, które go przekroczyły. W efekcie większość rządów ma charakter koalicyjny, co dla zwolenników demokracji negocjacyjnej jest raczej zaletą.

W pościgu za utopią
Zwolennicy ordynacji proporcjonalnej odwołują się do wyższych norm sprawiedliwości. Zwolennicy JOW również próbują sięgać do argumentów moralnych, na przykład do kwestii osobistej odpowiedzialności posłów przed wyborcami. Argument ten jednak jest odpierany twierdzeniem, że w ordynacji typu JOW kandydaci są również zależni od partii politycznych, które ich mianują. Posługując się tym argumentem, przeciwnicy JOW często wyrażają obawy, że ordynacja ta może prowadzić do rozdrobnienia Sejmu – na posłów niezwiązanych z żadną partią. Taka sprzeczność w argumentacji przeciwników występuje dość często.
     Za dużo partii w Sejmie wybranym w 1991 roku uniemożliwiło w praktyce rządzenie. Następne wybory w 1993 roku odbyły się już z pięcioprocentowym progiem. Wynik był taki, że SLD, cieszący się poparciem niewiele ponad 20 proc. elektoratu, uzyskał około 40 proc. mandatów. Zawiniło słynne rozdrobnienie prawicy oraz metoda przydzielania dodatkowych mandatów, nagradzająca największe ugrupowanie. Różne procedury tego przydzielania mogą radykalnie wpływać na skład Sejmu, jednak są tak skomplikowane, że mało kto je rozumie. Wybór jednej z procedur bywa wynikiem manipulacji zainteresowanych partii lub zwykłego przypadku.
     Dążenie do sprawiedliwej reprezentacji okazuje się pościgiem za utopią i, jak to bywa z utopiami, przynosi efekty odwrotne do zamierzonych. Mimo to zwolennicy ordynacji proporcjonalnej wymyślają coraz bardziej skomplikowane procedury, czego przykładem były ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego. Radosław Markowski twierdził na łamach "Rzeczpospolitej" (2.08.2004), że skomplikowanie procedur wyborczych nie ma obecnie dużego znaczenia, bo obliczeń i tak dokonują komputery. A co z wyborcą? On też ma używać komputera, żeby zrozumieć skutki swoich decyzji?

JOW eliminuje populistów
Janusz Majcherek zdeprecjonował JOW, przedstawiając ich zwolenników jako sfanatyzowanych idiotów, którzy uważają, że JOW są cudownym lekarstwem na wszystkie polityczne bolączki III RP. Z takimi nie sztuka polemizować, jednak nie sądzę, aby wśród coraz większej rzeszy zwolenników jednomandatowej ordynacji stanowili oni więcej niż wąski margines. Czyżby cała reszta poszła na lep taniego populizmu? Tak się składa, że obydwie populistyczne partie, Samoobrona i LPR, są zagorzałymi przeciwnikami JOW – i mają do tego powody, bo to właśnie one najwięcej straciłyby na zmianie ordynacji.
     W ostatnich wyborach samorządowych stosowana była zarówno ordynacja większościowa, jak proporcjonalna. Spośród około 2,5 tysiąca wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wybieranych w okręgach jednomandatowych LPR i Samoobrona uzyskały łącznie niewiele ponad 1 proc. tych stanowisk, natomiast w sejmikach, gdzie głosowano na listy partyjne, LPR uzyskała 16,5 proc. mandatów, a Samoobrona 18 proc. W wyborach do rad powiatów, w których również obowiązywała ordynacja proporcjonalna, obydwie te partie zdobyły mniej mandatów niż w sejmikach wojewódzkich, lecz więcej aniżeli w wyborach większościowych na stanowiska wójtów, burmistrzów i prezydentów. Różnica ta wynika z wielkości okręgu wyborczego, który również ma istotny wpływ na wyniki wyborów. Im mniejsze okręgi, tym gorsze wyniki uzyskują populiści. Im mniejszy okręg wyborczy, tym lepiej ludzie wiedzą, na kogo głosują.
     Wielkość okręgów wyborczych ma bezpośredni wpływ na liczbę mandatów w Sejmie, należy się więc zastanowić, czy warto zmniejszać ich liczbę, jak proponuje PO. Jeśli do istniejących obecnie 380 powiatów dodamy około 80 mandatów wynikłych z konieczności podziału największych miast na dodatkowe okręgi wyborcze, to wyjdzie 460 mandatów. Posłużenie się powiatami jako okręgami wyborczymi będzie miało tę zaletę, że uniemożliwi manipulację ich granicami dla celów partyjnych, co jest bolączką demokracji opartych na JOW.

Dwie i pół partii
Przeciwko zmniejszaniu obecnej liczby mandatów przemawia jeszcze jeden argument. Jakkolwiek idea wiernej reprezentacji nie jest priorytetem w demokracjach większościowych, to lepiej jest unikać zbyt rażących dysproporcji. Zdarzało się, że dzięki JOW wygrywała i formowała rząd partia, która uzyskiwała gorszy wynik w skali kraju niż partia konkurencyjna. Taki wynik zdarza się rzadko (w całej powojennej historii sześciu demokracji większościowych na świecie zdarzył się tylko dwa razy), jednak może podważać demokratyczną legitymację rządu. Im mniejsza liczba okręgów wyborczych, tym większa możliwość wystąpienia takiej sytuacji. Zdarza się to wtedy, gdy poparcie dla jakiejś partii jest silnie skoncentrowane regionalnie.
     Oprócz ordynacji wyborczej pozostałe różnice między demokracją większościową a negocjacyjną nie są aż tak duże. W obydwu głównymi aktorami sceny politycznej są partie. Nie jest tak, że w demokracji większościowej szanse wyboru ma każdy, kto cieszy się lokalnym autorytetem. Osoba taka musi zostać jeszcze nominowana przez znaczącą partię polityczną. Wyborcy rzadko decydują się na wysyłanie do parlamentu wolnych strzelców.
     Przyjęta koncepcja demokratycznej reprezentacji ma jednak duży wpływ na sposób działania partii politycznych oraz rodzaj rządów – jednopartyjny lub koalicyjny – jaki są one w stanie uformować. Ordynacja większościowa sprzyja stabilizacji systemu dwupartyjnego, bo mniejsze partie mają niewielką szansę na zdominowanie jakiegoś okręgu wyborczego, co jest warunkiem zdobycia mandatu. Typowy dla demokracji większościowych jest tzw. system dwóch i pół partii, ze stosunkowo silną lewicą i prawicą oraz znacznie mniejszym liberalnym centrum.

Wykluczona większość
JOW z jedną turą zapewnia większość parlamentarną wygranej partii, choćby procentowo dostała mniej niż połowę głosów w kraju. Margaret Thatcher sprawowała swoje żelazne rządy z mniej niż czterdziestoprocentowym poparciem elektoratu jako całości. Przy reprezentacji proporcjonalnej nie miałaby szans na ukrócenie związków zawodowych i przeprowadzenie reform, które wyprowadziły Wielką Brytanię z głębokiej recesji.
     W demokracji negocjacyjnej różnego rodzaju mniejszości są lepiej reprezentowane niż w demokracji większościowej, gdyż na mandaty może liczyć każda partia, która przekroczy próg wyborczy. Taka proporcjonalna reprezentacja prowadzi często do zdominowania sceny politycznej przez wąskie grupy interesu. Efekt ten jest wzmacniany przez media, które w poszukiwaniu sensacji najbardziej lubią nagłaśniać stanowiska skrajne, reprezentowane przez marginalne grupy. W ten sposób milcząca większość nie ma efektywnej reprezentacji ani w parlamencie, ani w mediach, przez co czuje się wykluczona.
     Rozwiązanie kompromisowe w postaci ordynacji mieszanej, której używają Niemcy, nie jest bynajmniej kompromisowe. Ordynacja niemiecka jest w rzeczywistości ordynacją proporcjonalną, bo o liczbie mandatów dla konkretnej partii decyduje proporcja uzyskanych przez nią głosów w skali kraju. Ordynacja owa jest jeszcze bardziej skomplikowana aniżeli ta, którą posługujemy się obecnie. Wyborca w Niemczech otrzymuje dwie osobne listy – jedną z kandydatami i drugą z partiami politycznymi. Z listy kandydatów mandat otrzymuje ten, kto w danym okręgu uzyskał najwięcej głosów. Jednak o rzeczywistym układzie sił w Bundestagu decydują głosy na listę partii politycznych, a nie na kandydatów, czego wyborcy niemieccy dość długo nie rozumieli.
     W przypadku ordynacji mieszanej w dalszym ciągu mamy do czynienia z systemem nieczytelnym dla wyborców. Tymczasem głównym celem zmiany naszej ordynacji wyborczej powinno być uczynienie jej jasnej i czytelnej dla każdego, kto oddaje głos.

Ukraińska przestroga
Ostatecznym argumentem przeciwników JOW jest kwestia kultury politycznej. Może byłoby dobrze – mówią – mieć dwie duże partie, które wyborcy mogliby rozliczać ze sprawowania rządów w kolejnych wyborach, ale takie coś działa tylko we właściwej kulturze politycznej, a u nas do tego daleko. Nasz system partyjny jest niedojrzały, elektorat słabo uświadomiony. W takiej sytuacji jednomandatowe okręgi spowodują masową korupcję polityczną, bo wygrywać będzie ten, kto przekupi wyborców. Popatrzcie tylko na Ukrainę!
     Przykład Ukrainy nie wydaje się trafny jako ostrzeżenie przed JOW. Jednomandatowe okręgi wyborcze są tam uzupełnione przez wymóg większości, co prowadzi do drugiej tury w okręgach, w których żaden kandydat nie zdobył ponad 50 proc. głosów. Frekwencja wyborcza w drugiej turze jest zwykle bardzo niska, co stwarza największe możliwości kupowania głosów. I my mogliśmy się o tym przekonać w ostatnich wyborach wójtów i burmistrzów w 2002 roku, kiedy wynik w drugiej turze był zazwyczaj nieprzewidywalny.
     JOW z dwiema turami nie dostarcza partiom wystarczającej motywacji do łączenia się, co jest warunkiem rozwoju systemu dwupartyjnego. Mniejsze partie nastawiają się na osłabienie najsilniejszego ugrupowania w pierwszej turze i na mobilizację swojego elektoratu w drugiej turze, co skutkuje podobnym składem parlamentu jak w ordynacjach proporcjonalnych. Efektem jest przewaga rządów koalicyjnych nad jednopartyjnymi i rozmycie odpowiedzialności za skutki ich działania, czyli to samo, co mamy teraz. Jeśli przykład Ukrainy coś dla nas oznacza, to tylko tyle, że jeśli zdecydujemy się na zmianę ordynacji na JOW, to należy poprzestać na jednej turze.

 Rzeczpospolita nr 227, 27.09.04

About Wisła Surażska

556 wyświetlen