Przed każdymi wyborami w III RP rozgrywa się ten sam scenariusz. Najpierw liderzy grup politycznych ogłaszają nabór na listy kandydatów, bo „chcą oddać władzę obywatelom”. Przed wyborami samorządowymi chcą oczywiście oddać obywatelom samorządy (myślę, że my za ten altruizm powinniśmy im dać w nagrodę Niderlandy). Potem pojawiają się listy wyborcze wzięte z kapelusza, bo żadne oddolne procedury demokratyczne nie są przy ich układaniu stosowane. Polska ordynacja wyborcza wręcz zachęca do autokratycznych zachowań. Od czasu do czasu, jak ostatnio w Gliwicach, z już ułożonych list ktoś zostaje usunięty, żeby zrobić miejsce dla znajomych lub członków rodziny jakiegoś ważnego bossa.
Słuszny jest gniew ludu i oburzenie. Ale dlaczego tak mało głosów domaga się przy takich okazjach prostej, naprawdę bardzo prostej zmiany ordynacji wyborczej? Takiej, żeby każdy musiał stawać do wyborów indywidualnie i kandydować w sposób łatwy i prosty, na równych zasadach z innymi, partyjnymi czy bezpartyjnymi. Tak, jak w Anglii, Ameryce, Kanadzie, Australii, w Indiach i dziesiątkach innych państw, gdzie posłowie i radni są rozliczani indywidualnie w jednomandatowych okręgach wyborczych.
Gdyby tyle głosów domagało się takiej zmiany, ile krytykuje zachowania partyjnych liderów, już dawno byśmy tę zmianę wprowadzili. Wyborcy mieliby kogo wybierać, a co ważniejsze, mogliby łatwo usuwać tych, których nie chcą. Wodzowie partyjni nie mogliby decydować, kto wejdzie do Sejmu czy samorządowych rad. Poseł Budka nie ogłaszałby ex cathedra, że jego żona najbardziej nadaje się do gliwickiej rady. Byłby pokorny, bo musiałby ciężko pracować na łaskę wyborców w swym okręgu. W JOW-ach w dniu głosowania but wyborców łatwo może sięgnąć tylnej części ciała każdego kandydata czy to wodza, czy szeregowego członka partii.