Jednym z koronnych argumentów używanych przeciwko jednomandatowym okręgom wyborczym (JOW) jest rzekoma porażka tego systemu w wyborach do rad gmin, z wyjątkiem oczywiście miast na prawach powiatu, gdzie wciąż króluje ukochana przez partie ordynacja proporcjonalna (czytaj: partyjniacka). Tymczasem w spotkaniach JOW przed referendum 6 września uczestniczy wielu doświadczonych samorządowców, którzy coraz odważniej odsłaniają kulisy działania systemu na najniższym szczeblu samorządu, czyli w gminach.
Marek Zawadzki, od 13 lat wójt podkołobrzeskiej gminy Dygowo, jeszcze w grudniu ubiegłego roku był członkiem Platformy Obywatelskiej. Dziś w Kołobrzegu i okolicach jest jednym z największych orędowników JOW i Pawła Kukiza. Atakowany przez swych dawnych kolegów partyjnych, zarzucających mu polityczny koniunkturalizm, odpiera te zarzuty argumentując, że chce jedynie zerwać ze stworzonym przez partie feudalnym systemem zależności.
Kiedy pewnego dnia wójt powiedział systemowi „dość!”, rozdzwoniły się telefony. – Co będzie z gminą? Jak sobie poradzisz? Jak będziesz funkcjonować, jeśli wyklną cię twoi dawni towarzysze partyjni? Co się stanie jeśli obetną dotacje dla gminy?
– Ja to nazywam systemem brązowego nosa – mówi bez owijania w bawełnę wójt Zawadzki. – Ten system funkcjonował za rządów wszystkich partii. Im masz ten nos bardziej brązowy, tym więcej załatwisz dla swojej społeczności. W taki właśnie obrzydliwy sposób działa. Musimy wyleźć z tych uzależnień deprymujących godność człowieka.
Z rozmów z samorządowcami wynika, że jednomandatowe okręgi wyborcze ujawniły swoje zalety w samych gminach, czyli na szczeblu, dla którego je przewidziano. Wiele zasiedziałych rad gminnych zostało odblokowanych dla nowych ludzi, w wielu miejscach doszło do całkowitej niemal wymiany rad gminnych. Wiele lokalnych sitw musiało skapitulować. Gorzej jednak, jeśli interesy gminy przekraczają jej kompetencje i granice.
Gmina, choć ma wójta i radę wybieranych w JOW, działa w otoczeniu polityki partyjnej i musi się do niej dostosować. Już na najniższym szczeblu, z którym ma do czynienia – powiecie, spotka się z układami partyjnymi. Podobnie jest ze szczeblem wojewódzkim, urzędem marszałkowskim i sejmikiem, zdominowanymi przez gremia ukształtowane przez ordynację proporcjonalną (czytaj: partyjną). Idąc ze swymi problemami do posłów, muszą brać pod uwagę ich partyjną proweniencję i ulegać hołdowniczemu systemowi zależności. Stąd między innymi bierze się żenujący zwyczaj nadawania aktualnym posłom tytułu honorowego obywatela przez burmistrzów i rady małych miasteczek.
– Zażyłość z „nadszyszkownikami” musi być bardzo ubrązowiona – komentuje wójt Zawadzki. – O ile w normalnych warunkach można jakoś funkcjonować, wciąż uważając na słowa, gryząc się w język i zapominając o swoich poglądach, to w sytuacji, gdy w grę wchodzi jakaś większa inwestycja na terenie gminy, potrzeba uzyskania dotacji unijnej, kolor nosa musi być niestety brązowy.
Stare przysłowie mówi, że ryba psuje się od głowy. System JOW zaczęto wdrażać nie od tej strony co trzeba – od najniższego szczebla przedstawicielstwa (rada gminy), zamiast od najwyższego (Sejm). Do tego jeszcze zastosowano różne systemy dla różnych rodzajów przedstawicielstw, a nawet – w przypadku wyborów do rad gmin – dwa różne systemy wyboru tego samego przedstawicielstwa (rady gmin wybierane w JOW i rady miast na prawach powiatu wybierane w OP). Powoduje to „niekompatybilność” systemu politycznego, dwie różne filozofie władzy, dwa sposoby myślenia o sprawach publicznych i polityce, ma wpływ na powstawanie bizantynizmu i korupcji politycznej, a więc także na upadek autorytetu władzy i zaufania do instytucji publicznych.
Wójt Zawadzki nie ma wątpliwości co do tego, że jedyną receptą na zerwanie ze złymi obyczajami politycznymi i postępującą degradację funkcjonowania państwa jest wprowadzenie JOW, rozpoczynając ten proces od Sejmu. – To, co niosą woJOWnicy i co Paweł Kukiz wprowadził na sztandary jest nadzieją dokonania przełomu, dokończenia rewolucji lat 80. – mówi z przekonaniem.
22 czerwca 2015

- Milcz, byś wilka z lasu nie wyszczekał! O ciszy i milczeniu referendalnym - 16 września 2015
- Referendum – katastrofa klasy politycznej i medialnej - 7 września 2015
- Idźmy na referendum! – apeluje prawnuk działacza plebiscytowego z Warmii i Mazur - 4 września 2015
- JOW – stare jak świat - 4 września 2015
- Poseł Wziątek ostrzega – JOW to terroryzm! - 20 sierpnia 2015
- Marcin Mastalerek – wschodząca gwiazda literatury political fiction - 17 sierpnia 2015
- Dr Rafał Chwedoruk, czyli jest dobrze, a mogło być jeszcze gorzej - 14 sierpnia 2015
- Na zamku w Świdwinie o JOW - 9 sierpnia 2015
- Państwo polskie bojkotuje referendum - 4 sierpnia 2015
- Podpisali i schowali – podpisali w imieniu Polski, zapomnieli przetłumaczyć na polski - 31 lipca 2015
„System JOW zaczęto wdrażać nie od tej strony co trzeba – od najniższego szczebla przedstawicielstwa (rada gminy), zamiast od najwyższego (Sejm). Powoduje to „niekompatybilność” systemu politycznego”.
Ten fakt wskazuje, że władcy Polski od pierwszych wolnych wyborów mogą nie być zdrajcami itp. To są po prostu zwykli durnie. Powyższe zdanie to prosty logiczny wniosek, którego jedynie dureń nie jest zdolny sformułować. Czy to lepiej, że rządzili durnie nie zdrajcy? Przeciwnie, głupota jest najbardziej niebezpieczna.
Porażka JOW w radach gmin?! Ktoś sobie żarty robi?
Można i trzeba dyskutować o tym, czy w wyborach parlamentarnych powinna być ordynacja proporcjonalna czy większościowa, ale bronić proporcjonalności w wyborach do rad gmin nie sposób.
Trudno nazwać sytuację, gdy choćby najbardziej zasłużony działacz jakiejś dzielnicy czy osiedla, który ze skóry wychodzi, żeby jego mała społeczność miała się jak najlepiej, musi startować w kolektywie do rady swojego miasta. I to jeszcze w kolektywie ogólnogminnym, bo jak przekroczyć inaczej absurdalny w przypadku rad gmin próg wyborczy?
W sumie jednak ktoś może stwierdzić, że jestem stronniczy. W mojej rodzinie jest znakomity społecznik, przewodniczący rady kilkunastotysięcznego osiedla w jednym z miast górnośląskich, pedagog, animator kultury itd. Znany chyba wszystkim w swoich stronach. Ale przecież nie mógłby sam wystartować do rady miejskiej, bo to rada „obłaskawiona” systemem proporcjonalnym, zatem startował z listy bezpartyjnego komitetu ogólnomiejskiego.
W swoim dużym okręgu, obejmującym kilka dzielnic, zdeklasował rywali, zdobywając ponad 1/3 więcej głosów niż ktokolwiek inny i osiągając czwarty wynik w skali miasta. Na swoim osiedlu przewagę miał jeszcze bardziej wyraźną – mimo list z dziesiątkami kandydatów, gdzie siłą rzeczy rozproszenie głosów jest duże, samodzielnie zdobył 29,4% wszystkich głosów, ponad trzykrotnie więcej niż ktokolwiek inny (!). I co? Jego komitet ledwie zdołał przekroczyć ów kretyński próg 5% i rzutem na taśmę został jedynym jego radnym.
Serce mi się kraje, gdy pomyślę, że przez tę absurdalną już na tym szczeblu ordynację nie mógłby zostać radnym ktoś, kto osiągnął taki wynik. Ale prawie udało się machinie D’Hondta z gilotyną 5%.
Przepraszam za tak długi wywód, ale boli mnie czasem, jak taki absurd może jeszcze istnieć. Osoby bardzo popularne i zasłużone dla swoich dzielnic mogą dostać i 100% głosów w okolicy, ale jest próg! I jednocześnie kara za to, że mieszka w powiecie grodzkim. Sam mam dwóch innych znajomych – obaj zostali radnymi, jeden wygrał w swoim JOW, inny dostał się z listy prezydenta miasta jako pierwszy rezerwowy… a miasta są podobnej wielkości, tylko jedno śmie być powiatem grodzkim!
Pan Łukasz Bień.
Opisana przez Pana sytuacja wymaga postawienia kropki nad ” i „. Otóż dla wyborów radnych gmin, kodeks wyborczy wprowadził zróżnicowanie biernego prawa wyborczego obywateli w zależności od miejsca zamieszkania: W gminach nie będących powiatami – kandydowanie indywidualne, a w dużych miastach partyjne listy wyborcze. Ale taka prawna dyskryminacja mieszkańców dużych miast urągająca zasadzie prawnej równości nie razi żadnej z instytucji stojących na straży przestrzegania Konstytucji. Co jest kolejnym dowodem, że III RP jest państwem teoretycznym.
Panie Jerzy, gorzej jeszcze. Zróżnicowanie biernego prawa wyborczego do rad gmin trwa od 1990 roku… paradoksalnie to w PRL było równe o tyle, że nie zależało od tego swoistego „prawa swojszczyzny”, jakie mamy dziś…