/Polski smutek w Norwegii

Polski smutek w Norwegii

Właśnie zakończył się mój 3-dniowy pobyt w zalanej słońcem, pachnącej kwitnącym rzepakiem i soczyście zielonej Ojczyźnie. Powrót do pięknej choć jeszcze nie tak wiosennej Norwegii wiąże się za kazdym razem z uczuciem smutku, tęsknoty i… wkurzenia, że w Polsce jest tak jak jest. Moją trwającą już 2 lata imigrację nazywam przymusową. Gdybym widziala, że w Polsce dzieje się lepiej, że młodzi ludzie chcący pracować, znajdują pracę, że zarobki rosną, że obywatel się liczy i żyje mu się lepiej, a rządzący dbają o prawa Polaków i pozycję Polski w Europie, świecie, wróciłabym bez mrugnięcia okiem. Zostawiłabym ten norweski raj (który swoje pikielne cechy posiada również), po to by być w… domu, w Polsce, bliżej rodziców, sióstr i miejsc, które towarzyszyły mojemu dorastaniu od narodzin do 26 roku życia. To kawał czasu. Chciałabym kiedyś wrócić, to jest moja nadzieja, to nadaje sens życiu, obecny stan traktuję jako coś tymczasowego i postawienie rzeczy w takim świetle  pozwala tu żyć. Tylko, że po każdym wyjeździe w moje rodzinne strony (wojewódzwo lubelskie, powiat hrubieszowski) ta nadzieja przygasa, gdy słucham ludzi nie mogących znaleźć pracy albo pracujących za 5 zł na godzinę. Ludzi wykorzystywanych, których podstawowe prawa są nieprzestrzegane… No i pojawia się ten wspomniany  smutek, z którym budzę się i zasypiam tu… na emigracji. Popieram akcję JOW. Uważam, że to szansa dla Polski i Polaków, dla mnie, mojego męża i naszego synka, który urodzi się za parę miesięcy. Chcielibyśmy wychowywać go w Polsce, ale w Polsce innej, zmienionej, obywatelskiej, gdzie czułabym, że mam jakiś wpływ na to, co się wokół mnie dzieje. Ta nadzieja to moja tarcza wobec smutku, któremu nie mogę się całkowicie poddać.