Śliczne te konwencje PiS i PO, na których jedni obiecywali piękniej niż drudzy, tylko wciąż wszyscy boją się podjąć temat referendum. A jest o czym dyskutować i nie tylko o samo JOW-owskie referendum z 6 września tu chodzi.
Obywatele powinni mieć większy wpływ na sprawy, które bezpośrednio dotyczą ich codziennego życia – mówi premier Ewa Kopacz. Napisał jej to pewnie Kamiński, który wcześniej mógł usłyszeć podobne zdanie równie dobrze od Kwaśniewskiego, jak i Kaczyńskiego. W ogóle politycy od lat powtarzają po sobie podobne chwytające za serce komunały, nikt natomiast nie odważył się na to, by faktycznie pozwolić obywatelom ów wpływ na sprawy zdobyć.
Żeby urządzić w Polsce referendum wystarczy mieć dostęp do większości Sejmowej lub być prezydentem; obywatele mogą zebrać milion podpisów, ale to nie gwarantuje powodzenia – niechętna oddolnym inicjatywom partia trzymająca władzę może, ale nie musi głosowania urządzić. Od czego są niszczarki.
Pół biedy z rozpisaniem referendum. Niech już sobie mają – pomyślał prezydent Komorowski w panice między I i II turą i podarował poddanym głosowanie w sprawie JOW. Ugrał dzięki temu mniej niż potrzebował do reelekcji, ale za to bardzo tanim kosztem: referendum, żeby miało sens i zostało uznane za ważne, musi zgromadzić nad urną 50% frekwencji. Doszliśmy tym samym do sedna.
Gdyby Platforma Obywatelska nie zmieliła przed dekadą tych słynnych 750 tysięcy podpisów w sprawie JOW, w ogóle nie istniałby dziś bardzo ją palący problem Pawła Kukiza i jego ruchu zmierzającego do Sejmu. Referendum w 2006 roku odbyłoby się w trybie normalnym, w słoneczną niedzielę do lokali poszłoby te 15% obywateli (czyli na ogół właściciele zmielonych nazwisk z rodzinami), Sąd Najwyższy ziewając uznałby głosowanie za poprawnie przeprowadzone, ale z powodu niewystarczającej frekwencji niebyłe.
Na szczęście Platforma popełniła ten błąd, którego skutkiem jest dzisiejsza sytuacja: rozpisane referendum w atmosferze gorącej (bo w 2005 roku nie istniał Paweł Kukiz jako polityk porywający 25% w sondażach) i wysuwający się powoli na pierwszy plan problem referendów jako takich. Mam nadzieję przyczynić się do przyspieszenia, dyskutujmy o tym całe wakacje.
Próg 5% frekwencji dla uzyskania ważności referendum należy zmienić. Gdyby całkiem taki próg zlikwidować, powstałoby zagrożenie, że kilku postrzeleńców z facebooka zdołałoby zaprowadzić w Polsce despotię wschodnią typu babilońskiego, dlatego poważnie traktując problem trzeba taki próg wyznaczyć na 5-10% frekwencji. Osobiście skłaniam się ku 5%, ale – tu znów złośliwość – zachodzi obawa łatwiejszego dostępu do zmian w prawie dla zwolenników JKM, którego mimo wszystko serdecznie pozdrawiam.
Mniejsza o detale, może specjaliści wytargują próg 15%. Pewne jest dziś, że obecny zaporowy 50% próg frekwencji w referendum całkowicie pozbawia wpływu obywateli na bieg spraw.
http://wyborcza.pl/1,75478,18140835,Prezydent_Komorowski_w_sprawie_JOW_ow__Referendum.
html
Maciej Ochocki – serwis kraJOWy
- Dorobek 26-lecia porozumień okrągłego stołu i tzw. częściowo wolnych wyborów - 25 czerwca 2015
- Słowo o Newsweek’u - 25 czerwca 2015
- Bunty w powojennej Polsce a ciągłość pokoleń aparatczyków - 24 czerwca 2015
- Teraz nasz Ruch - 24 czerwca 2015
- Chcieć znaczy móc - 22 czerwca 2015
- Parę słów o konwencji PiS i PO - 22 czerwca 2015
- Konwencje Pis i PO a referendum 6 września - 21 czerwca 2015
- Wszyscy jesteśmy (prawie) równi wobec prawa. - 21 czerwca 2015
- I strach przestał być w końcu taki ważny - 21 czerwca 2015
- JOWy to solidna podstawa państwa! - 21 czerwca 2015
Zgadzam sie w pelni. W Szwajcarii nie ma zadnych progow, a do referendum i tak zawsze co cztery miesiace chodzi ok 20% zapalencow. Gdy kwestia jest palaca to frekwencja skacze nawet do 70%. Czy wybory wymagaja progow frekwencji by byly uznane za wazne?