Michał Wirtel w artykule „Czy JOW-y zbawią świat” bierze na celownik ordynację większościową, co nie jest samo w sobie zaskakujące, ale dziwi w przypadku osoby, która w biogramie deklaruje się jako zwolennik wolnego rynku. Otóż nic tak nie reglamentuje dostępu do zawodu polityka, jak właśnie obowiązująca ordynacja proporcjonalna, koncepcja XIX wiecznych socjalistów, która zyskuje w osobie Michała Wirtela sprzymierzeńca. Idee socjalistyczne w obozie KoLibra dla autora tej polemiki są swoistym novum, z tym większym zaciekawieniem zapoznałem się artykułem.
Okręgi większościowe nie są drogą do zbawienia. Pełna zgoda. Nie są też lekiem na całe zło. Są sposobem na restaurację przetrąconych przez historię polskich elit, na przywrócenie odpowiedzialności za słowo, na o niebo lepszą Polskę. Tylko tyle i aż tyle.
JOW-y w samorządzie
Autor w sprawie JOW-ów myli się już na początku. „Zasadniczą wadą jest mała reprezentatywność – o wyniku wyborów decyduje mniejszość, a potężna część wyborców w okręgu nie ma swojego przedstawiciela”. Tak nie jest. Doskonale to widzę po tym, jaki miałem kontakt z radnymi, gdy mieszkałem we Wrocławiu, a jaki mam teraz, gdy przeprowadziłem się tuż za jego granice. W dużych miastach obowiązuje ordynacja proporcjonalna, w mniejszych ośrodkach od niedawna większościowa. I tak za sprawą przeprowadzenia się 200 m za granicę Wrocławia mam jednego, konkretnego radnego, który jest moim reprezentantem. Najmniej interesuje mnie to, z jakiego komitetu startował. Znacznie istotniejsze jest, że wiem jak się nazywa, mam jego numer telefonu komórkowego, na moje SMS-y odpowiada w ciągu kilku godzin, a przy ostatniej akcji społecznej dwoił się i troił, by aktywnie w niej uczestniczyć. Bo im mniejszą różnicą głosów wygrał i w logice Michała Wirtela reprezentuje mniejszą grupę mieszkańców, tym bardziej się stara, tym ciężej jest zmuszony pracować. Drugorzędną kwestią staje się to, czy głosowałem właśnie na niego, czy na kogoś innego. Czy brałem czynny udział w wyborach, czy zostałem w domu. Zdobywając mandat to właśnie on został moim przedstawicielem i mogę od niego wymagać tyle, ile od radnego wymagać można. Gdy zawiedzie mieszkańców, wtedy żadne miejsce biorące mu nie pomoże. Żadne namaszczenie partyjnego aparatu, żadne billboardy i spoty telewizyjne, żaden budżet na kampanię czy wewnątrzpartyjne gierki nie zapewnią mu reelekcji – jeżeli w trakcie swojej kadencji wykaże się ignorancją, nieudolnością, złą wolą czy lenistwem, jego kariera jest skończona. On to wie i ja to wiem. Czyli zupełnie jak w ordynacji proporcjonalnej, tylko że odwrotnie.
W JOW-ach parlamentarzyści zabiegają o rozmowę z wyborcami. W ordynacji proporcjonalnej politycy wolą przemawiać.
Zameldowani we Wrocławiu, gdzie nadal obowiązuje ordynacja proporcjonalna, o takich relacjach z radnym mogą jedynie pomarzyć. O tym, kto będzie rządził w radzie miejskiej nadal rozstrzyga ilość pieniędzy na kampanię, kontakt z mediami, partyjny szyld czy namaszczenie lidera. Coś za coś. W takim układzie asertywność, własne zdanie, przedłożenie interesu mieszkańców nad interes ugrupowania nie wchodzą w grę z prostej przyczyny: w kolejnych wyborach, które każdego dnia pełnienia mandatu stają się bliższe, lepiej dostać miejsce biorące, niż zostać pominiętym przy układaniu list. Zaskakuje, że w artykule mowa jest o gerrymanderingu, a o wiele większym zagrożeniu, jakim jest w praktyce ustalanie znacznej części Sejmu zanim do urny wpadnie jakakolwiek karta, nie ma ani słowa. I dziwi się potem Autor, że premier rządu Beata Szydło z dystansem podchodzi do swoich pozytywnych doświadczeń dotyczących JOW. W ordynacji proporcjonalnej osobiste doświadczenia są najmniej ważne. Reelekcję zapewnia aparat partyjny, to wobec niego trzeba być lojalnym. Ma zasadniczy wpływ nie tylko na to, które miejsce na liście kandydat otrzyma, ile pieniędzy będzie miał na kampanię, ale nawet czy na tej liście się w ogóle znajdzie. Dlatego w parlamencie reprezentuje przede wszystkim interes tej jakże nielicznej, ukrytej w gabinetach, grupy. A jej interes często nie idzie w parze z interesem społeczeństwa. W JOW-ach Beata Szydło mogłaby startować do Sejmu samodzielnie, w Polsce nie. Jeżeli premier nie ma tu takiej minimalnej retorycznej samodzielności, łatwo sobie wyobrazić schemat myślenia szeregowego posła z tylnej ławy parlamentu.
Na świecie
Nie istnieje też przywoływana przez Autora światowa tendencja odchodzenia od JOW. W Wielkiej Brytanii odbyło się nawet w tej sprawie referendum, w którym zwolennicy odstąpienia od systemu westminsterskiego ponieśli sromotną klęskę. W Kanadzie tamtejszy premier właśnie wycofał się z pomysłu zorganizowania podobnego głosowania. Justin Trudeau twierdzi, że słucha wyborców, a ci mu mówią wprost, że nie chcą takiej zmiany. W innych krajach, gdzie działają JOW-y, w USA, Kanadzie, Indiach, Australii te pomysły są oczywiście przedmiotem debaty, ale wynika to z tego, że tam faktycznie debatuje się o sprawach istotnych. Również dzięki JOW-om. Bo nie jest prawdą, że „w okręgach pewnych wybory stają się czystą formalnością, a realna konkurencja ma miejsce tylko w okręgach wahadłowych”. Spójrzmy na przykład Wielkiej Brytanii. Gdyby tak było, posłowie nie byliby regularnie dostępni dla obywateli, którzy chcą z nimi porozmawiać, nawet bez wcześniejszego zapowiedzenia się. Nie przygotowywaliby cotygodniowych raportów o tym, czym się zajmowali przez ostatnie 7 dni. A do małej społeczności nie fatygowałby się prezydent USA tylko po to, by wesprzeć w kampanii swojego sojusznika, kandydata na posła, premiera Tony’ego Blaira. Ale jeżeli to nie przekonuje, spójrzmy na przykład brytyjski i nie cofajmy się dalej niż 3 tygodnie. Tam w wyborach uzupełniających wygrała właśnie Trudy Harrison, kandydatka konserwatystów, wyprzedzając zdecydowaną faworytkę Gillian Troughton z Partii Pracy o 2147 głosów. Warto wspomnieć, że od czasu utworzenia okręgu Copeland w 1982 roku, zawsze wygrywali tam Labourzyści. Poprzedni okręg o nazwie Whitehaven od 1935 roku też był reprezentowany przez Partię Pracy. Trudno więc chyba o przykład okręgu bardziej „pewnego”? A jedna wynik zaskoczył. W JOW-ach we wszystkich okręgach kampania jest zacięta, a wyniku nie można być pewnym do samego końca. Ten przykład pokazuje też, że niewiele z rzeczywistością ma teza Michała Wirtela o tym, że w JOW-ach „najwierniejszych nagradzano by okręgami „pewnymi” – np. lojalny członek PiS-u startowałby z Nowego Sącza, a działacz PO z Gdańska. W obu przypadkach – wybór murowany”. Są okręgi łatwiejsze i trudniejsze, ale pewne nie istnieją.
Przywoływana w tekście zmiana w Szkocji jest o tyle ciekawa, że po zmianie możliwe jest porównanie posłów wybranych w ordynacji proporcjonalnej, z tymi nadal wybieranymi w JOW-ach. Badania pokazują, że posłowie „proporcjonalni” rzadziej spotykają się osobiście z wyborcami oraz mniej chętnie otwierają biura poselskie w okręgach, skąd byli wybrani. Jeżeli to ma być ta pozytywna zmiana, to pytanie czy dobrze rozumiemy sens i istotę pracy osoby delegowanej do parlamentu. Okazuje się, że to nie mentalność, tradycja demokracji, dojrzałość społeczeństwa są kluczowe – ważniejszy jest mechanizm wyboru. To on determinuje zachowania polityków.
O Senacie raz jeszcze
Przykład Senatu, który faktycznie opiera się na ordynacji większościowej, a w opinii Autora „nic nie wskazuje na to, żeby po wprowadzeniu JOW jakość pracy (…) wybitnie się polepszyła” jest półprawdą. Po pierwsze senackie okręgi są za duże i nadal uniemożliwiają realny kontakt z wyborcą. Ta, dominująca w Ruchu na rzecz JOW, opinia w tekście jest przemilczana, a stanowi meritum funkcjonowania proponowanej przez Ruch zmiany. Okręgi muszą być małe, tak by kampania była bezpośrednia, a nie oparta na mediach. Jakość pracy izby jest trudna do zmierzenia, jednak gołym okiem widać, że w tym gronie jest zdecydowanie mniej osób przypadkowych, czy w porównaniu z Sejmem, mówiąc delikatnie, zbyt barwnych i ekstrawaganckich. Izba jest znacznie bardziej dostojna i mimo wszystko cieszy się większym prestiżem. Choć oczywiście nie jest to stan idealny, również dlatego, że kandydaci niezależni są dyskryminowani w niezmiernie istotnych niuansach prawa wyborczego – na przykład później mogą rozpocząć zbierać fundusze na kampanię, które ze względu na wielkość okręgów nadal odgrywają zbyt wielką rolę. A pamiętajmy, że w odróżnieniu od kandydatów partyjnych są pozbawieni finansowania budżetowego. W efekcie, gdy konkurenci mają już rozwieszone billboardy, kandydat niezależny nadal musi zbierać podpisy czy walczyć o nadanie mu numeru NIP, bez którego nie może nawet założyć dla swojego komitetu konta w banku. Tym samym nie jest w stanie nie tylko wydawać pieniędzy, ale nawet ich zbierać. W takiej sytuacji jest oczywiste, że kandydaci niezależni nie zdobywają gremialnie mandatów. Kampania nie trwa długo, ma swój bardzo restrykcyjny kalendarz. Strata dwóch trzech tygodni w tym wyścigu to zazwyczaj więcej niż parę belek w skokach narciarskich. A pamiętajmy, że partie mogą prowadzić kampanię praktycznie bez przerwy. Trudno wygrać sprint, gdy sędziowie falstart konkurentów uznają za grę fair play. Nie dziwmy się zatem, iż zwyciężają niekoniecznie najlepsi.
Wyznawcy „proporcjonalnej”
Z ciekawością pochyliłem się też nad rozwiązaniem proponowanym przez Autora. Powszechne prawybory, które byłyby dla niego rozwiązaniem najlepszym, uznaje od początku za nierealne. Tylko dlaczego tak jest? Czy przypadkiem nie dlatego, że obecny system zohydził politykę na tyle, że bycie członkiem partii czy choćby jej sympatykiem to dla większości najzwyczajniej w świecie wstyd, naiwność albo cwaniactwo? Trudno by mi było wyobrazić sobie takie prawybory dzisiaj. Jeżeli niektóre partie mają problemy ze skompletowaniem list, to skąd wziąć tylu chętnych do udziału w prawyborach? Do kandydowania i głosowania? O czym one miałyby rozstrzygać, kto brałby w nich udział, skoro to właśnie ordynacja proporcjonalna sprawia, że wszystkich członków partii politycznych płacących składki można zmieścić na jednym stadionie? To właśnie obowiązujący system sprawia, że Polacy stronią od partii i polityki, że ze świecą szukać „sympatyków”. Prawybory są powszechną praktyką tam, gdzie są JOW-y. Bo nie głosuje się na mniejsze zło, a na dobro. Rację ma Autor twierdząc, że przyjdzie nam na nie jeszcze poczekać. Nie zauważa jednak, że to czekanie na Godota. Właśnie dlatego trzeba ten system zmienić, a nie pudrować. Rozumieją to Polacy, którzy pomimo niskiej frekwencji w referendum zdecydowanie opowiedzieli się za ordynacją większościową (niemal 80 proc. głosów za).
„Alternatywą mogłoby być pozostanie przy systemie proporcjonalnym, ale wprowadzenie mniejszych okręgów (gdzie wybierano by po kilku posłów, zamiast po kilkunastu)” – to kolejny pomysł przedstawiony przez Autora, który abstrahuje od zasadniczej wady aktualnego systemu – znacznego ograniczenia biernego prawa wyborczego (kandydat nie może zgłosić się sam, musi go zgłosić komitet, do jego rejestracji potrzebne są tysiące podpisów, po rejestracji trzeba zbierać kolejne tysiące – wraz z PESEL-ami, czyli danymi wrażliwymi, temat na osobą rozprawkę), uprzywilejowania w trakcie kampanii kandydatów partyjnych wobec niezależnych, wiodącą rolę mediów czy kreacji outdoorowych (w Wielkiej Brytanii billboardy są zakazane), a przede wszystkim utrzymania możliwości zablokowania dowolnej osoby poprzez niewpisanie jej na listę. „A i jedynek do obsadzenia byłoby więcej”– zachwala swoją alternatywę Michał Wirtel. Ech, gdyby tak dobro miało swoje źródło w ilości jedynek, potęgą nawiązalibyśmy do najlepszych tradycji Polski. Tylko że wtedy wcale ich nie było, a nasz parlamentaryzm uboższy o nie był prawdziwą demokratyczną inspiracją na skalę światową. I do tych tradycji musimy powrócić. Im szybciej, tym lepiej.

- Tak bardzo nam Pana brakuje - 24 października 2017
- JOW-y to nie Jezus Chrystus - 9 marca 2017
- Rekordowa kampania Ruchu JOW w TV i radiu - 27 sierpnia 2015
- Wróżenie z JOW-ów - 1 czerwca 2015
- Premier jak ordynacja - 3 września 2014
- JOW czyni różnicę - 5 sierpnia 2014
- Frekwencyjna katastrofa - 20 maja 2014
- Mniej niż zero - 30 kwietnia 2014
- Rządzi mniejszość - 25 kwietnia 2014
- Ruskie serwery? Nie, chińskie kamery! - 7 kwietnia 2014
Jeden z najlepszych tekstów polemicznych ostatnich miesięcy na JOW.pl. Gratuluję!
Problem w tym, że głos przeczytany przez 10 czytelników a zrozumiany przez trzech to głos nazywany czasem wołaniem na puszczy, albo przelewaniem z pustego w próżne, albo sztuka dla sztuki.
bisnetus – miło, że nadal tu 'bywasz’ 😉 co do twojego wpisu – ja widzę 378 osób lubi to, więc chyba śmiało można powiedzieć, że jeszcze więcej to przeczytało – to raz. Dwa – jeśli chodzi o zrozumienie – nie mierz wszystkich swoją miarą 😉 życząc więcej pozytywnego nastawienia – pozdrawiam