/Finansowanie partii, czyli wiele hałasu o nic

Finansowanie partii, czyli wiele hałasu o nic

Platforma Obywatelska, po tym jak media ujawniły na co jej prominentni działacze wydawali pieniądze pochodzące z subwencji czyli – de facto – z pieniędzy przemocą wyrwanych z naszych kieszeni przez państwo, powróciła do pomysłu likwidacji finansowania partii politycznych z budżetu. Pomysł słuszny i zbawienny, jednak motywacja Donalda Tuska obrzydliwa, służąca tylko i wyłącznie przykryciu własnych ciemnych sprawek i uderzeniu w opozycję, zwłaszcza w PiS.

Cygara, wino, garnitury, sukienki, night cluby (czyt. burdele) – taki obraz wydatkowania publicznych pieniędzy przez polityków wdrukowano w świadomość wyborcy, wdrukowano celowo, by zniechęcić go do poparcia Jarosława Kaczyńskiego, który – co wiadomo od dawna – likwidacji subwencji się sprzeciwia. Można się nawet pokusić o sugestię, że afera cygarowo-garniturowa została zainicjowana z pełną premedytacją, że została precyzyjnie zaplanowana przez sztabowców Platformy. Za miesiąc czy dwa ciemny lud zapomni, kto był w nią umoczony, w głowie zostanie mu jedynie fakt, że jego forsa poszła na hulanki polityków i pazerny Kaczyński trzymający się pazurami budżetowego cycka…

Dojenie budżetu państwa przez partie polityczne trzeba ukrócić, jest to dla mnie oczywista oczywistość. Raz, że są to ogromne pieniądze, nad którymi – co widać – trudno zachować kontrolę, a dwa, że dotacje betonują scenę polityczną minimalizując szanse mniejszych i nowopowstałych partii na dotarcie ze swoim programem do szerokich rzesz wyborców i uzyskanie ich poparcia. Nie trzeba wielkiej wyobraźni by dostrzec, że partia mająca do dyspozycji kilkanaście milionów dotacji może swoją kampanią zagłuszyć tę, która liczyć może wyłącznie na pieniądze pochodzące ze składek swoich członków, a co za tym idzie wykosić konkurencję i zmonopolizować scenę polityczną. To właśnie dzięki dotacjom główni macherzy z PO, PiS czy SLD wciąż tkwią przylepieni do sejmowych foteli, wciąż mieszają ludziom w głowach swoją propagandą powielaną przez usłużnych dziennikarzy, którzy za mniejsze lub większe „co łaska” napiszą wiernopoddańczy tekst na dowolny temat. Proszę zauważyć, że podział rynku medialnego, a już zwłaszcza prasowego, niemal dokładnie odzwierciedla ten, który istnieje na scenie politycznej – główne ugrupowania zagarnęły największe dzienniki i tygodniki, a cała reszta tkwi gdzieś w niszy zadowalając się niskonakładową prasą, której prawie nikt nie czyta.

Najczęściej pojawiającym się argumentem za finansowaniem partii z budżetu jest zagrożenie korupcyjne na zasadzie my wam kasę wy nam ustawę. Cały kłopot w tym, że dziś to zagrożenie jest dokładnie takie samo, co pokazały aż nadto dokładnie afera hazardowa czy posłanka (była) Sawicka. Problemem nie jest więc sposób finansowania partii czy ugrupowań politycznych, ale zwyczajna, ludzka skłonność do zła, do kierowania się interesem własnym i lekceważenia tego, co wspólne. Argument ten jest od czapy z jeszcze innego powodu – partie polityczne i dziś mogą przyjmować prywatne donacje, pod jednym tylko warunkiem – wpłaty na fundusz wyborczy partii nie mogą przekraczać piętnastokrotności minimalnego wynagrodzenia za pracę. Dzisiaj jest to 24 tys. złotych – tyle w skali roku może przekazać osoba fizyczna na konto partii politycznej z przeznaczeniem na kampanię wyborczą. Rozbicie większej dotacji na kilka osób, które zmieszczą się w ograniczonej ustawowo kwocie nie jest wielką sztuką, na co wskazuje chociażby przykład Ruchu Palikota, któremu kampanię wyborczą sfinansowało… 51 emerytów wpłacając łącznie ponad 800 tys. złotych, w co mógł uwierzyć tylko najbardziej zapóźniony umysłowo frajer. Idę o zakład, że większość (o ile nie wszystkie) partii politycznych w ten sposób maskuje źródła swoich pozabudżetowych dochodów.

Dla mnie jednak koronnym argumentem przeciwko finansowaniu partii politycznych z budżetu państwa jest ten, że pieniądze czterech procent podatników nie trafiają do tych, na których oni głosowali w wyborach – czyli, mówiąc krótko, system ten dyskryminuje ludzi, którzy wybrali inaczej niż większość, których kandydaci nie uzyskali ustawowego progu, pozwalającego ich przedstawicielom uzyskać subwencję. Podobno żyjemy w państwie demokratycznym, podobno wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. Dlaczego zatem część z nas jest traktowana gorzej niż reszta? Dlaczego oddając fiskusowi taki sam procent dochodów jak pozostali (średnio) otrzymujemy w zamian mniej? Jak widać niektórzy są równiejsi, niektórym po prostu z racji samego swojego istnienia należy się więcej.

PS całą platformianą akcję z odebraniem partiom pieniędzy podatników uważam za hucpę i jedno wielkie łgarstwo. Po pierwsze – w obecnym sejmie nie da się tego przeprowadzić, nie da się zebrać większości popierającej takie rozwiązanie, przeciwny jest główny koalicjant Platformy Obywatelskiej a cała reszta sejmu też go nie poprze (z wyjątkiem może Solidarnej Polski, ale to wciąż za mało szabel). I z góry wiadomo, jakie będzie tłumaczenie Donalda Tuska – nie udało się, bo opozycja (czyt.: PiS) nie pozwoliła. Jednym słowem czeka nas powtórka z rozrywki, podobnie było z Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi – mnóstwo szumu, zero efektu i zwalenie całej winy na politycznych konkurentów. By żyło się lepiej…

Źródło: http://www.fronda.pl/a/finansowanie-partii-czyli-wiele-halasu-o-nic,29136.html

956 wyświetlen