Pan S. zastanawia się czy lepiej kandydować z miasta A czy B, a pani P. dostaje ultimatum, że albo bierze miejsce w M, albo w ogóle wylatuje z listy, bo w rodzinnym G na listę nie wejdzie, bo pan J. musi zostać przeniesiony z H, by zrobić tam miejsce panu T., który nie może liczyć na wybór na trudnym terenie w O. Pan K., z kolei, postanawia wpisać się na listę w oddalonym od swojego dotychczasowego okręgu o jakieś 500 km mieście L, ponieważ jest ono zdecydowanie większe od S, a pan K. ma ambicję zdobyć 100.000 głosów, a nie marne 50.000. W tym samym czasie partia X podkupuje partii Y posła Z., a partia Y odwdzięcza się partii X przyciągając pana R (oczywiście, by znalazło się miejsce na listach dla panów Z. i R., panowie I. oraz F. muszą zostać przesunięci odpowiednio do okręgów U i N) itd.
Po nazwiskach? Proszę bardzo: Donald Tusk (PO) bez żalu porzuca swoich wyborców w Gdańsku by sobie powalczyć z J. Kaczyńskim w Warszawie. Zyta Gilowska (PiS) ląduje w Poznaniu, chociaż od lat związana jest z Polską wschodnią. Roman Giertych (LPR) tak boi się swoich warszawskich wyborców, że postanawia uciec tam, gdzie go nikt nie zna, czyli do Lublina. Jana Rokitę (PO?) partia ceni, ale nie widzi go na liście krakowskiej, skąd Rokita posłuje i gdzie mieszka od lat, tylko usiłuje uszczęśliwić nim Rzeszów (jeśli się nie mylę).
Można tak bez końca. Gdy dodać do tego transfery pomiędzy partiami (Sikorski, Mężydło, zapowiadany przez Kalisza tajemniczy ruch z PO do LiD, Płażyński, być może Rokita etc.) dostajemy obraz demokracji losowej, pozbawionej jakichkolwiek stałych punktów oparcia. Wyborca chcący popierać tego samego polityka musiałby oddawać na przestrzeni 10 lat głosy na 5 różnych partii i ścigać swego wybrańca po całej Polsce. Oczywiście, ów wyborca nie będzie jeździł po kraju i zmieniał poglądów politycznych byle tylko popierać owego polityka, lecz będzie co wybory wybierał z listy coraz to nowych, nic lub niewiele mu mówiących, nazwisk rzuconych tym razem na stół przez centralę partii, której pozostaje wierny. Będzie wybierał lub po prostu skreśli tego anonima, który akurat będzie zajmował tzw. jedynkę.
A jak to wygląda w demokracjach dojrzałych, czyli takich gdzie funkcjonują wybory większościowe na bazie jednomandatowych okręgów wyborczych? Wygląda inaczej, czyli normalnie…
Przede wszystkim JOW-y ograniczają (praktycznie wykluczają) możliwość tak uwielbianych przez naszych polityków wędrówek po mapie. Polityk pracuje na swoje nazwisko we własnym okręgu. Załatwia lokalnej społeczności drobne (lub całkiem duże) interesy, ciągnie z budżetu fundusze na miejscowy most lub autostradę, jego biuro pomaga potrzebującym pomocy "ubylcom. Polityk taki nie może tuż po wyborach kupić biletu do stolicy i wrócić dopiero tuż przed następnym głosowaniem. Amerykański kongresman czy brytyjski poseł do Izby Gmin żyje razem ze swoim okręgiem. Wyborcy potrafią to docenić i dlatego nie należą do rzadkości przypadki, gdy dany okręg od kilkudziesięciu lat reprezentuje ten sam profesjonalny poseł (obecnie najdłużej posłującym członkiem amerykańskiej Izby Reprezentantów jest John D. Dingell, demokrata z 15 okręgu w Michigan, który zasiada w Kongresie od 1955 roku). Gdyby partia przeciwna postanowiła wydrzeć mu ów fotel spod czterech liter i zesłała do jego okręgu spadochroniarza nawet z super-głośnym nazwiskiem, ale z innej części kraju to pewnością, poniosłaby klęskę – dopóki poseł wybierany w JOW nie podpadnie swoim wyborcom czymś naprawdę poważnym, dopóty może być on pewny reelekcji (odsetek wybieranych ponownie członków Izby Reprezentantów, wśród tych, którzy starają się o reelekcję wynosi… 95%). W amerykańskich lub brytyjskich warunkach desanty liderów na coraz to nowe okręgi oznaczałyby ich polityczną śmierć – pojechaliby do nowego okręgu, starliby się z akceptowanym przez lokalną społeczność posłem (często nieznanym publiczności ogólnokrajowej) i polegliby wylatując z parlamentu.
Wybory większościowe są esencją demokracji (demokracja to rządy większości a nie proporcjonalne dla każdego coś miłego). Skoro demokracja parlamentarna polega na tym, że lokalna społeczność wysyła do stolicy swojego dowolnie wybranego przedstawiciela, to jak nazwać sytuację, z która mamy do czynienia w naszym obecnym systemie? Ordynacja proporcjonalna z progami wyborczymi i koniecznością wystawiania list w całym kraju wyklucza możliwość dostania się do Sejmu posła niezależnego, nawet gdyby na Wiejskiej chciało go widzieć 99% mieszkańców jego okręgu – chyba, że wpisze się (czy raczej zostanie wpisany) na listę, którejś z wiodących partii. Ale co wspólnego z demokracją mają w takim razie wybory, gdy zanim zostanie się kandydatem na posła trzeba zdobyć akceptację szefostwa jednej w największych partii? Wola zlokalizowanego w stolicy prezesa partii ważniejsza od opinii mieszkańców leżącego na drugim krańcu kraju okręgu? W demokracji? Dlatego ordynacja proporcjonalna (zwłaszcza z progami) zabija demokrację i sprawia, że ludzie przejawiają większą skłonność do rozwiązań pozademokratycznych.
Przeciwnicy wyborów większościowych często (ostatnio K.Leski) twierdzą, że wybór 460 bardziej autonomicznych w stosunku do władz partii, a bardziej zależnych od wyborców, posłów uniemożliwi stworzenie stabilnej większości parlamentarnej, która miałaby, w ich opinii, być swoistą koalicją ponad 230 niezależnych i mocno zróżnicowanych jednostek. Praktyka pokazuje jednak, że to właśnie parlamenty wyłonione w taki sposób charakteryzują się większą stabilnością oraz łatwością budowania większości. Wystarczy spojrzeć na brytyjską Izbę Gmin i porównać ją z naszym Sejmem, by zrozumieć, że twierdzenia takie nie mają najmniejszego sensu. Poseł z JOW musi zachowywać się racjonalnie: obstrukcja za wszelką cenę oraz rozbijanie parlamentu z pewnością nie przyniosą mu uznania w oczach jego własnych wyborców. Innym twierdzeniem przeciwników ordynacji większościowej, mającym udowadniać jej niższość w stosunku do ordynacji proporcjonalnej, jest to które mówi o tym, iż może się zdarzyć, że partia zdobywająca większą liczbę głosów w skali kraju może zyskać mniej mandatów od partii nr 2. To prawda. Tylko należy od razu dodać, że dokładnie to samo może spotkać nas przy ordynacji proporcjonalnej (także tej obecnej), jest to wyłącznie kwestia geograficznego rozkładu głosów, różnic we frekwencji między poszczególnymi regionami, kształtu okręgów oraz algorytmu przyjętego do proporcjonalnego rozdziału mandatów.
Gdyby nie wielka waga nadchodzących wyborów zrezygnowałbym z udziału w nich. I powstrzymywał się od niego także za każdym następnym razem (wraz z rosnącą większością obywateli RP). Do czasu, gdy państwo nie pozwoli nam wybierać posłów tak, jak czynią to inne cywilizowane narody.
By nie pozostawić bez komentarza gorących wydarzeń bieżących, a przy okazji pozostać w kręgu rozważań o chorej specyfice polskiego sposobu układania list wyborczych, warto krótko skomentować ostatnie ruchy międzypartyjne oraz ich ewentualny wpływ na wynik wyborów:
To czy Sikorski kandyduje z listy PO, PiS czy KPEiR jest bez jakiegokolwiek praktycznego znaczenia. Sikorski jako polityk nie zdołał nigdy mocniej wryć się w świadomość wyborców, nie posiada nawet pół procenta wiernego sobie elektoratu, który mógłby przeciągać za sobą z jednej partii do drugiej. W podobny sposób można patrzeć na ewentualne propagandowe (bo nie wyborcze – pensja w londyńskim banku jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od tej poselskiej) wykorzystanie przez PO Marcinkiewicza. Powiedzmy sobie szczerze: Platforma, by odebrać wyborców PiS-owi za pomocą transferów polityków tej partii na swoje listy musiałaby skusić… Zbigniewa Ziobrę lub Jarosława Kaczyńskiego. Być może właśnie zrażam do siebie kilkunastu innych znanych parlamentarzystów tej partii (czytają, wiem o tym), ale brutalna prawda jest taka, że dla elektoratu PiS liczą się praktycznie tylko te dwa nazwiska.
Co więcej – naszpikowanie list PO dysydentami z PiS (Sikorski, Mężydło, Zalewski?) nie tylko nie podniesie wyniku tej pierwszej, ale wręcz może jej zaszkodzić. I to dwukrotnie. Raz w dniu wyborów, gdy Platforma będzie musiała przyciągnąć do siebie nowych wyborców, których szukać należy na lewicy (jak już wspomniałem PiS-owi nie wyciągną w ten sposób ani jednego głosu), a tam fanów Sikorskiego czy Mężydły raczej ciężko szukać. Ponownie już po wyborach, gdy będzie trzeba budować koalicję parlamentarną. Jeśli Donald Tusk będzie ją chciał klecić wraz z LiD-em, wtedy spotka go przykra niespodzianka ze strony tych właśnie ludzi, których ściągnął z PiS-u. Nie sądzę, by Mężydło czy Sikorski mieli ochotę kumplować się z komunistami. Byli PiS-owcy w klubie PO znacząco zwiększają jej wewnętrzny potencjał rozłamowy.
Zresztą to samo dotyczy Rokity i Gowina. Czy z Rokitą, czy bez PO zdobędzie głosy wyborców, których łączy rechot z postury Gosiewskiego czy z Donaldu Tusku. Rokita do rechotu im niepotrzebny.
PS. Duch Wehrmachtu wciąż unosi się nad Platformą: Grzegorz Schetyna ogłosił wczoraj, że Platforma będzie swoich wrogów (PiS) rozjeżdżać czołgami (Tygrysem na Kaczkę?!), a Donald Tusk zapowiada, że na sobotniej konwencji PO zdetonuje bombę (wunderwaffe)… Swoją drogą, mimo że nie bardzo znam się na militariach, to wydaje mi się, że z punktu widzenia PO detonowanie bomby miałoby większy sens, gdyby DT zakradł się z nią do Kaczego Szańca, a nie czynił tego na parteitagu własnego ugrupowania.
13 września 2007
- Migracje i transfery - 18 września 2007
- Litości! Wprowadźcie wybory większościowe! - 22 sierpnia 2007