/LECHiCI

LECHiCI

Dokumenty z szafy Marii Kiszczak, historia TW „Bolka”, akta IPN-u etc. przypominają nam artykuł prof. Jerzego Przystawy z 2008 roku, który ciągle jest aktualny.

Według Clemenceau, kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie łajdakiem. Czy jednak każdy, kto za młodu był świnią, ten na starość koniecznie musi zostać świętym? Bo takie wrażenie można by odnieść, wczytując się i wsłuchując w cały ten klangor wokół historycznych dokonań Lecha Wałęsy i plejady innych wybitnych postaci, którym nagle ujawniono ich niezbyt świetlaną przeszłość. Zbierają się przezacne grona wybitnych i zasłużonych osób i gromkim głosem wołają, żeby świętości nie szargać, bo cóż ten nieszczęsny naród w końcu ma, poza skromną grupką narodowych świętych? Tu i ówdzie pojawia się nawet motyw Świętego Pawła Apostoła i Szawła z Tarsu jako antycznej prefiguracji TW Bolka i Lecha Wałęsy.

Od zarania dziejów wiadomo, że Panteon Wszystkich Świętych zapełniają wielcy grzesznicy, a więc ludzie, którzy nie tylko grzeszyli, jak zwykli śmiertelni, ale dopuszczali się grzechów wielkich, nawet zbrodni, co jednak – summa summarum – nie przeszkodziło ich ostatecznemu wyniesieniu na ołtarze, postawienia za wzór heroizmu i uczynieniu z nich pośredników pomiędzy Bogiem i ludźmi.

Na długiej liście grzechów, przestępstw i zbrodni, jakich dopuszczali się ludzie, których po śmierci kanonizowano, nie znalazłem przypadku uznania za świętego kogoś, kto w młodości parał się trywialnym i pospolitym grzechem donosicielstwa do tajnej czy jawnej policji. Może to przeoczenie, bo na przykład nierządnice i kurtyzany są, a kapusi policyjnych, jakoś nie ma. Być może w tym względzie Polska ma ponownie do odegrania rolę pionierską, bo Lech Wałęsa jest człowiekiem znanym z pobożności – od kiedy go pamiętamy zawsze chodził z Matką Boską w klapie, a o jego cnotliwym statusie zaświadczają osobiście arcypasterze Kościoła Katolickiego, z poprzednim i obecnym Metropolitą Gdańskim na czele.

Podobnie przedstawiać się może sprawa innego Lecha, którego magazyn „Forbes” regularnie wymienia wśród 100 najbogatszych na świecie. Był on, do tej pory, przedstawiany jako rodzimy przykład krystalicznie czystego biznesmena, który do swoich miliardów doszedł pracą, pracą i inteligencją, na przekór wszystkim, którzy twierdzą, że zawsze pierwszy milion trzeba ukraść. Tu o żadnej kradzieży mowy być nie może. Nasz Lech bogacz do swego pierwszego miliona doszedł bowiem ciężką pracą podwodną, naprawiając w 1989 roku jeden z wrocławskich jazów. Po prostu Miasto Wrocław, które jest dzisiaj na topie, dobrze za to jazowe nurkowanie płaciło, a potem, to już poszło z górki. I żadne młodzieńcze donoszenie do SB nie ma tu nic do rzeczy i szkoda gadać.

Z pełną kanonizacją tego drugiego Lecha może być jeszcze trudniej, bo o ile samo donosicielstwo nie było jeszcze odpowiednią przepustką do świętości, to w Piśmie Świętym zapisano, iż łatwiej wielbłądowi przejść przez Ucho Igielne, niż bogaczowi do Królestwa Niebieskiego. I tu zaczyna się problem. Inny bowiem nasz, swego czasu, idol i bohater narodowy, Bogusław Bagsik, w książce Jak kradliśmy księżyc, przedstawił nowoczesną definicję słynnego piekła polskiego. Otóż zdaniem tego herosa biznesu, piekło polskie na tym polega, że jak się zarobiło pierwsze 100 milionów dolarów, to trzeba z Polski uciekać, bo Polacy żyć nam nie dadzą. Bogusław Bagsik, jak pamiętamy, uciekł, a w ślad za nim poszły listy gończe. Lech Cz. bohatersko wytrwał na posterunku po dziś dzień, wielokrotnie przekraczając barierę piekielnych 100 milionów, chociaż z ostatniego szumu wokół jego osoby i fortuny, można się spodziewać różnych rzeczy.

W połowie lipca mija 17 rocznica śmierci pewnego polskiego frajera, Michała Tadeusza Falzmanna, który nie zrozumiał ducha czasów, nie pojął, iż naczelnym obowiązkiem patriotów polskich było mnożenie milionerów, tylko latał po Warszawie, z upoważnieniem Najwyższej Izby Kontroli i z młodzieńczą bezwzględnością dociekał źródła różnych, rodzących się wówczas jak grzyby po deszczu, fortun. To bezrozumne latanie przedstawił alegorycznie reżyser Jerzy Zalewski w niedostępnym filmie pt. Oszołom. A po naiwnym Falzmannie pozostała tylko nasza książka Via bank i FOZZ, w której usiłowaliśmy nieudolnie zebrać razem i przedstawić wnioski do jakich doszedł. Książkę tę zaskarżył do Sądów Rzeczypospolitej inny Wielki Finansowy Imperator RP (tytuł ten zapożyczam z książki Gabryela i Zieleniewskiego: Piąta władza czyli kto naprawdę rządzi Polską?, Warszawa 1998), Dariusz Tytus Przywieczerski, wraz z pierwszą i największą polską spółką giełdową „Universal”. W czasie gdy Dariusz Tytus był bohaterem polskich mediów i ulubieńcem opinii publicznej, o Lechu Czarneckim jeszcze mało kto słyszał. Może dlatego, że Przywieczerski, podobnie jak Bagsik i inni, wspomagał swoją fortuną różne kierunki polityki polskiej, od Lecha Wałęsy po Jacka Kuronia, nie zapominając przy tym o dzieciach, dla których ci wspaniali ludzie okazali się być prawdziwymi świętymi Mikołajami. Ale, w końcu, piekło polskie i tak go dopadło. Trzymał nas wprawdzie przez 14 lat pod sądem (uzyskał nawet w I Instancji zakaz publikowania naszej książki!), ale potem koło fortuny się obróciło i ścigają go listy gończe, a doścignąć nie mogą. Wspaniała firma „Universal” też zeszła na psy, do tego stopnia, że ani my, ani nawet sam Sąd RP nie ma od kogo wyegzekwować kosztów czternastoletniego procesu. I był to naprawdę nieprawdopodobny obrót koła fortuny, bo Przywieczerski opowiadał przed Sądem, że wytoczył ponad 30 procesów różnym – podobnym nam – paszkwilantom, i wszystkie wygrał! Nawet wspaniały Jacek Kurski, który ośmielił się publicznie zacytować jakieś zdanie z naszej książki, przegrał proces i musiał się ukorzyć i nic mu nie pomogło, że starał się całą winę przerzucić na nas!

Dariusz Tytus zapewniał, że jego fortuna (wtedy, kiedy się jeszcze do niej przyznawał!) nie pochodzi z żadnych związków z SB czy WSI, które zresztą były w KC surowo zabronione! No, ale na końcu się pokazało, że trochę z tym przesadził i przyszedł nam na wyrękę ten niedobry IPN, przysyłając Sądowi ściśle tajną informację o pseudonimie, rejestracji itp. Dariusza P.

I tutaj, można powiedzieć, pojawia się ścieżka, po której imperatorowie, bogacze i miliarderzy mogli by jednak przejść przez biblijne Ucho Igielne! Polska inteligencja, a razem z nią polski lud, głęboko wierzą, że – z wyjątkiem, naturalnie, Lecha Cz. – pierwszy milion trzeba ukraść. I to się, najwyraźniej, Panu Bogu strasznie nie podoba. Tymczasem Michał Falzmann odkrył, że w Polsce dokonano niebywałego wynalazku: wcale tego miliona kraść nie potrzeba! Po co? Dlaczego wpadać w konflikt z Dekalogiem i Pismem Świętym? Ten niezbędny pierwszy milion można dostać w postaci KREDYTU, wraz z instrukcją jego pomnożenia! I każdy, kto taki kredyt otrzyma i zastosuje się do instrukcji, może zostać miliardem prawie w mgnieniu oka! I wtedy bez żadnego grzechu można już spokojnie oczekiwać na kanonizację.

Michał Falzmann przedstawił projekt – memorandum rozgrzebania tego Złotego Cielca. Domagał się powołania specjalnej sejmowej Komisji Śledczej, która zbada wszystkie umowy kredytowe, dowie się które zostały wykorzystane zgodnie z prawem i przeznaczeniem, a które posłużyły tylko za syfon wypłukiwania pieniędzy z publicznej kasy. Ale ten projekt umarł razem z nim. Prokuratorzy i śledczy, zamiast badać kwity bankowe zajmują się zapisami w tajnych aktach i z nich dowiadują się kto kim był za młodu.

Podobnie ma się sprawa i z Lechem Wszechczasów. Okazuje się nagle, że Matka Boska nie zawisła na piersi niewinnego ministranta z Popowa ani bohatera Wydarzeń Grudniowych! Pojawiają się filmy i książki, pojawia się brąz i odbrązowiacze. Szuka się dokumentów, bada ich autentyczność itp., itd.

A przecież Lech Wałęsa dokonał czynów znacznie poważniejszych, niż donosy, które mu się przypisuje, a które działy się na oczach wszystkich i aby do nich sięgnąć wystarczy tylko uruchomić pamięć!

W więzieniu nyskim w 1982 roku, na ścianach naszej celi, wisiało hasło: Związek jest, Statut ma i nie ma o czym dyskutować. Podpisano: Lech Wałęsa. Hasło to przyświecało nam i mobilizowało przez 7 lat podziemnej walki o powrót „Solidarności” do życia publicznego. I oto ten sam Lech Wałęsa, przy Okrągłym Stole zdecydował, że „S” nie ma ani Statutu, ani wybranych władz! Zarejestrował więc nowy Związek, pod starą nazwą, z władzami arbitralnie przez niego powołanymi. Była to wielka czystka w NSZZ „Solidarność”, której ofiarami padła większość działaczy i przywódców związkowych. Sam Wałęsa z dumą chwalił się tym dokonaniem: Podziały i pluralizm są jedyną gwarancją demokracji. Dlatego podzieliłem „Solidarność”… i będę nadal tworzył podziały, żeby zagwarantować bezpieczeństwo. (Za włoskim „Il Messagero” – „Gazeta Robotnicza” z 3.10.1990).

Lech Wałęsa okazał się więc Konradem Wallenrodem „Solidarności”. Do jego historycznych zasług należy zapisać nie tylko obalenie komunizmu, ale i rozbicie „Solidarności”.

Oczyścić naszą scenę polityczną i społeczną można dzisiaj tylko w jeden sposób: poprzez uczciwe, powszechne wybory. Wybory w małych, jednomandatowych okręgach wyborczych. Na temat Lecha Wałęsy Polacy już dawno się wypowiedzieli: w wyborach prezydenckich 2000 Lech Wałęsa uzyskał zaledwie ok. 1% głosów poparcia. To zakończyło jego karierę polityczną. Od tej pory jest tylko odgrzewany, dla jakichś tajemniczych celów, jak schowany w lodówce kotlet. Podobnie stanie się i z innymi bohaterami, którzy funkcjonują publicznie tylko wysiłkiem mediów i zagrabionych nam pieniędzy.

About Jerzy Przystawa

Jerzy Przystawa (1939-2012) – naukowiec, fizyk, profesor dr hab., nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Wrocławskim, publicysta, twórca i założyciel ogólnopolskiego Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych
1 197 wyświetlen