W Ameryce wszystko jest największe, więc i skala histerii, w jaką wpadły elity liberalne po zwycięstwie Donalda Trumpa, przekracza znacznie to, czego byliśmy świadkami w Polsce po ubiegłorocznych triumfach Prawa i Sprawiedliwości. Po ogłoszeniu wyniku wyborów ludzie płakali, a potem… zaczęli palić buty – wyprodukowane przez firmę, której szef wypowiedział się pozytywnie o Donaldzie Trumpie.
I u nas, i tam pojawiły się zapowiedzi wyjazdów celebrytów za granicę oraz proroctwa przeistoczenia się demokracji w faszystowski reżim. W Polsce trochę lepiej wiadomo, co to ostatnie oznacza, więc pojawiły się i przepowiednie zamykania opozycji w więzieniach i obozach, ale dopiero po lipcowych wydarzeniach międzynarodowych, w których rząd PiS chciał ponoć dobrze wypaść (choć na ogół według opozycji rządowi nie zależy na opinii międzynarodowej, w odróżnieniu od tejże opozycji), czyli po szczycie NATO i wizycie Ojca Świętego Franciszka. Notabene, podawanie sztywnych terminów wyznawcom to zawsze jest problem, więc po wyjeździe papieża opozycja zaczęła się trochę plątać, jak to będzie z tymi obozami…
Szaleństwo niszowej, choć hałaśliwej części elektoratu Hillary Clinton nie zmieni faktu, że za cztery lata w Ameryce odbędą się kolejne wybory prezydenckie, a wcześniej parlamentarne, w których wystartują dwie główne partie i dwaj poważni kandydaci, z których – jeden wygra, a drugi nie. Całkiem inaczej jest w Polsce, typowym kraju ordynacji proporcjonalnej. Poszczególne partie opozycyjne konkurują w histerii antyrządowej; na dziś takie formacje są cztery, nie licząc mniejszych ugrupowań, jak PSL i Stronnictwo Demokratyczne, a animozje pomiędzy liderami są tak znaczne, że nie zanosi się na ich współpracę. Upoważnia to PiS do stwierdzenia, iż nie ma z kim przegrać.
Gdyby w Polsce obowiązywała ordynacja większościowa, wymusiłaby ona na opozycji jakiś rodzaj zjednoczenia. Bez tego zaś będzie wielkie lanie. Paradoks polega na tym, że to, co dla liberałów korzystne – jest dla nich niemiłe. Oni zawsze mieli sceptyczny stosunek do ordynacji większościowej i okręgów jednomandatowych. Głównym powodem jest oczywiście umiarkowany poziom poparcia, jakim w zachodnich demokracjach cieszą się partie liberalne, niemające zatem w systemie większościowym szansy na samodzielne wejście do parlamentu (trzeba przyznać, że są i przesłanki głębsze, takie jak przekonanie, iż system proporcjonalny daje szerszy wybór idei).
Czy ktoś jeszcze pamięta, że JOW-y były jednym z najgorętszych tematów naszych ubiegłorocznych kampanii wyborczych? Było nawet w tej sprawie referendum, jedno z naprawdę niewielu w historii Polski…
Źródło: Maciej Białecki – „Kto pamięta o JOW-ach?”, www.prawica.net
- Kto pamięta o JOW-ach? - 17 listopada 2016